A Niemal
cudem został ocalony przed
śmiercią w Lesie Katyńskim.
To naznaczyło jego życie. A
Jego obrazy i polichromie
najłatwiej znaleźć w
tarnowskich i okolicznych
świątyniach. „Zamierzałem
przenieść się do Krakowa,
ale ostatecznie zamieszkałem
w Tarnowie. Tu wybudowałem
dom i osiadłem na stałe. Nie
żałuję tego kroku. Tarnów
jest pięknym miastem i żyją
w nim ludzie serdeczni.
Ostatnie trzydzieści lat,
które poświęciłem wyłącznie
malarstwu sztalugowemu to
najpracowitszy i
najpłodniejszy okres mojego
życia”. Tak wspominał
Stanisław Westwalewicz. Nie
pochodził z Tarnowa. Urodził
się w podradomskich
Kozienicach. Wspominając
Tarnów, pisał jednak o nim w
ciepłych słowach,
podziwiając jego urodę, a
jemu – doskonałemu artyście
i malarzowi, który odmalował
nie jeden egzotyczny blisko
wschodni pejzaż czy
słoneczny, włoski krajobraz,
możemy wierzyć na słowo.
Na
rowerze na wojnę
13 listopada
minęła rocznica urodzin
Westwalewicza (ur. 1906 r.).
Niewielu tarnowian potrafi
to nazwisko połączyć z
konkretnymi informacjami,
chociaż artysta zmarł nie
tak dawno, w 1997roku,
ostatnie trzy dekady
spędzając właśnie tutaj, w
mieście pod górą Św.
Marcina. Okres studiów
przypadł Westwalewiczowi na
czas II Rzeczypospolitej,
Polsk i międzywojennej.
Aplikował na Politechnikę
Warszawską, planując zostać
architektem. Z bliżej
nieznanych powodów, pomimo
zdanych egzaminów,
ostatecznie nie został
studentem tej szacownej
uczelni. „Rzutem na taśmę”
złożył podanie na krakowską
Akademię Sztuk Pięknych,
przedstawiając rysunki,
które wcześniej
przygotowywał do egzaminów
na warszawską uczelnię.
Wśród jego nauczycieli
znaleźli się Włodzimierz
Jarocki, Karol Frycz i
Fryderyk Pautsch.
Wojenna
epopeja rozpoczęła się dla
Stanisława Westwalewicza od
chwili, gdy jasne stały się
zamiary Niemiec co do
Polski. Bezskutecznie
oczekując na powołanie do
macierzystego 72. Pułku
piechoty w Radomiu, dotrwał
czwartego września. W końcu
zniecierpliwiony udał się do
Radomia, gdzie wyjaśniła się
zagadka – przed wojną został
omyłkowo zameldowany jako
stały mieszkaniec Dobromila.
Tymczasem kolejnych powołań
miało już nie być, bo w
kraju zapanował chaos
klęski. Z silnym
postanowieniem służenia
ojczyźnie, wsiadł na rower
i…pojechał do Lublina, gdzie
spodziewał się dostać do
jakiegoś oddziału. Z Lublina
wraz z innymi ruszył na
wschód i w zaledwie dzień po
zdradzieckim ataku
sowieckiej Rosji na Polskę,
dostał się do niewoli.
Pomimo straszliwych warunków
(„Był to teren ogrodzony
drutem kolczastym. Wewnątrz
ogrodzenia znajdowały się
zabudowania kołchozowe.
Oficerów umieszczono w
chlewach, z których
wyprowadzono świnie.
Dostawali tam zupę jarzynową
raz dziennie, potem dawano
im też trochę chleba i
machorki”), Westwalewicz
jeszcze podczas podróży
widział, że na tych polskich
niegdyś ziemiach trwa wciąż
polska kultura. To
podtrzymywało go na duchu. W
tych trudnych warunkach
ważną rolę pełnili księża,
którzy w ukryciu sprawowali
ofiarę mszy świętej:
„Dojmująca była prostota i
ubóstwo środków: kapelan
czytał z brewiarza, miał
małą buteleczkę z resztką
wina, szklankę i spodek,
komunikantem była okruszyna
chleba.”
Piękne
anioły w Kozielsku.
Jego losy,
zdawać by się mogło,
przypieczętowało miejsce do
którego wkrótce trafił –
Kozielsk. Polscy żołnierze
także i z tego więzienia
(przebywało tam 4,5 tysiąca
Polaków – więźniów
politycznych) na mocy
rozkazu Stalina zostali
bestialsko zamordowani w
Lesie Katyńskim i w
siedzibie NKWD w Smoleńsku.
Ławrientij Beria
zaproponował zabicie
Polaków, jako że są
„zatwardziałymi i nie
rokującymi nadziei poprawy
wrogami władzy sowieckiej”.
W Kozielsku Westwalewicz
został osadzony w
zdesakralizowanej cerkwi,
której ściany niegdyś bogato
zdobione malowidłami,
zachlapano wapnem. Ocalały
jednak między innymi
przepiękne anioły na
sklepieniu, których sowieci
nie mogli w żaden sposób
dosięgnąć. Teraz
Westwalewicz, leżąc na
swojej pryczy, miał je
dokładnie ponad sobą. Dzięki
nim znowu, choć na chwilę
mógł zapomnieć o wojnie.
Stanisław Westwalewicz
uniknął losu tysięcy
współjeńców z Kozielska.
Znalazłszy się w ostatnim
transporcie wywożącym
więźniów do Gniezdowa , ich
pociąg zatrzymał się na tej
stacji. Stłoczeni w wagonie
więźniowie zauważyli
niewielki napis: „Jesteśmy w
Gniezdowie, mamy iść 15 km
w lasy.”. Dopiero po latach
potworna zbrodnia wyszła na
jaw – 15 kilometrów dalej,
znajdowały się katyńskie
doły.
Jeszcze kilka
miesięcy spędził
Westwalewicz w niewoli
sowieckiej, w obozie w
Griazowcu. Wprost stamtąd
dostał się do armii generała
Władysława Andersa, z którą
miał przemierzyć długi szlak
na obczyźnie. Z racji swoich
uzdolnień, oprócz zwykłych
żołnierskich obowiązków,
pracował w drukarni
wydającej tygodnik „Orzeł
Biały”.
Przez
świat do Tarnowa.
Kilka lat
podróży po egzotycznych
krajach Bliskiego Wschodu,
stolicach starożytnych
cywilizacji, nie przerwało
pracy artystycznej malarza,
przeciwnie dostarczało
mnóstwa tematów.
Westwalewicz na bieżąco
malował, rysował i…miewał
wystawy – w Jerozolimie,
Damaszku, Kairze, Rzymie.
Już na włoskiej ziemi podjął
pracę w sekcji graficznej
Oddziału Oświaty II Korpusu
w Neapolu. Zaś mieszkając w
Rzymie, zaangażował się w
życie artystyczne,
współorganizując
międzynarodowe
stowarzyszenie „Circolo
Artistico Internazionale”. W
dwa lata po zakończeniu
wojny, przez Wielką
Brytanię, powrócił do kraju
– po ponad siedmiu latach
rozłąk i z rodziną.
Zamieszkał w rodzinnym
mieście żony, podtarnowskim
Pilźnie, a w kilka lat
później na stałe
przeprowadził się do
Tarnowa. Był niezwykle
aktywnym artystą. Nie jest
trudno znaleźć jego prace,
malował bowiem bardzo dużo w
świątyniach: bł. Marię
Teresę Ledóchowską do
kościoła w Lipnicy Murowanej
,św. Judę Tadeusza do
kościoła karmelitów w
Pilznie, św. Michała
Archanioła do tarnowskiego
kościoła pod tym wezwaniem
czy św. Łukasza do kaplicy
szpitalnej w Tarnowie,
polichromie u karmelitów w
Pilźnie (po 1950), w
Dobrkowie (1958), w Oleśnie
(1958), Żyrakowie
(1960),Porębie
Radlnej(1962), Borowej k.
Dębicy (1963), Zaborowie k.
Brzeska (1966) i Nieczajnej
k. Dąbrowy
Tarnowskiej(1966).
Zmarł w
wieku 91 lat. W ostatnią
drogę poprowadził Stanisława
Westwalewicza jego towarzysz
sprzed wielu lat, z którym
ściśnięty w bydlęcym wagonie
opuszczał bramy Kozielska –
ksiądz Zdzisław Peszkowski,
późniejszy słynny i
powszechnie szanowany
kapelan Rodzin Katyńskich. W
spokojnym zakątku Tarnowa,
przy ulicy Ziaji, znajduje
się Dom Pamięci artysty, w
dawnej jego pracowni.
Agata Żak (Gazeta Krakowska)
|