Babska ferajna

- To niesłychane! - krzyczały dzienniki, gdy w 1935 roku okazało się, że hersztem bandy napadającej na domostwa wieśniaków w Tarnowskiem jest nie kto inny, tylko wiejska wdowa Weronika Jaskółka. Pozbawiona męskiej opieki i jakiekolwiek pomocy 34-letnia wdowa nie tylko samodzielnie zmontowała grupę bandziorów, wyposażając ją w skórzane maski i nabite gwoździami pałki, ale też przez lata skutecznie jej przewodziła.

     Część pierwsza    

Jesienią 1937 roku w niewielkiej i nudnej Dąbrowie Górniczej wybuchła sensacja. Oto na ulicy Wolskiej 24, w mieszkaniu doświadczonego złodzieja Stanisława Szewczyka policja wykryła doskonale zorganizowaną i - jak wynikało z dokumentacji - bardzo sprawnie zarządzaną szkołę kasiarzy nazywaną przez uczniów Akademią.

Szkoła, której istnienia nikt nawet nie podejrzewał, okazała się po sprawdzeniu instytucją na wskroś profesjonalną. Jej uczniowie musieli opanować materiał z zakresu chemii, geologii, kryminalistyki, inżynierii, a także daktyloskopii nauczanej z policyjnych podręczników. Zajęcia praktyczne - rozpruwanie kas i forsowanie zamków - studenci kasiarze odbywali w specjalnym składziku pod okiem Szewczyka i korzystając z narzędzi używanych przez zawodowców. Były to, jak zapisano potem w policyjnym raporcie, "dwie butle z tlenem i acetylenem, duże stalowe nożyce z hartowanej stali szwedzkiej do cięcia żelaza, rękawice gumowe, węże, cała kolekcja wytrychów, przyrządy do robienia odcisków kluczy i palców" oraz stara kasa pancerna, na której uczniowie robili doświadczenia.

Sam fakt istnienia złodziejskiej szkoły dla ówczesnych miłośników sensacji nie był specjalną rewelacją. Podobne "akademie" przedwojenna policja wykrywała już bowiem wcześniej w Warszawie, we Lwowie i słynącym z pomysłowych łobuzów Wilnie, a na półkach w księgarniach od dawna już leżała słynna autobiografia pisarza-złodzieja Urkego Nachalnika, który z detalami opisał swoje przygody w złodziejskiej szkole w Łomży.

To, co odróżniało akademię dąbrowską od innych i co najmocniej zbulwersowało ówczesną publikę, to fakt, że wśród niedoszłych kasiarzy, uczniów złodziejskiej szkoły znalazły się trzy kobiety: Irena Szewczykowa, Ludwika Paluchiewiczówna oraz Anna Zegan.

Dla zwykłych zjadaczy chleba widzących ferajnę jako świat, w którym kobiety są ledwie kochankami albo prostytutkami, pomysł, że dziewczyny mogą po męsku chodzić "na włamy" i pruć kasy, wydawał się absurdalny. Tymczasem w międzywojennej Polsce to właśnie przestępcza ferajna dawała swoim kobietom znacznie więcej swobody i wolności, niż mogły one uzyskać w legalnym świecie. Kiedy we wrześniu 1932 roku w Krakowie w kamienicy przy ulicy Szpitalnej zamordowano staruszkę Marię Ryssokowską, wdowę po woźnym w muzeum, opinia publiczna od pierwszej chwili była pewna, że to jakiś paskudny rzezimieszek połasił się na wdowi grosz babci. Rzeczywistość okazała się inna: to babcia zmuszała znajomego chłopca, praktykanta handlowego, by dla niej kradł, a chłopak, nie mogąc już tego znieść, zabił staruszkę.

Babska twarz ferajny

Legendę o ferajnie jako krainie mężczyzn zbudowali w międzywojniu jej dwaj najwięksi kronikarze Icek Boruch Farberowicz znany jako Urke Nachalnik i Sergiusz Piasecki, przestępcy i pisarze, którzy po odsiedzeniu wyroków opublikowali swoje beletryzowane wspomnienia. Urke Nachalnik, włamywacz i kasiarz, w wydanych w 1932 roku pamiętnikach przedstawiał się jako mężczyzna namiętny, targany sprzecznymi emocjami i wciąż rozdarty między poczuciem winy za grzechy, których się dopuszcza, a radością, jaką daje szalone życie włamywacza. Piasecki skupił się na przygodzie. W jego opowieściach obywatele ferajny mieli honor, odwagę i siłę, a w tym arcymęskim świecie, rządzonym przez beztroskę i butę, kobiety stanowiły jedynie dalekie i nieważne tło.

Także ci stojący po drugiej stronie barykady, jak szef brygady kradzieżowej warszawskiego Urzędu Śledczego Henryk Lange, omijali we wspomnieniach kobiety ferajny. W jego opowieściach zebranych w tomie "Alarm w Cedergrenie" bohaterami przedwojennych nocy są niemal wyłącznie mężczyźni, z których jedni, sprytni, popełniają przestępstwa, a drudzy, jeszcze sprytniejsi, ich łapią. "Bezczelny Abyś drwiąc sobie ze mnie w żywe oczy nie wiedział, że to ja w tej chwili zadrwiłem z niego" - pisał z satysfakcją Henryk Lange.

Ta pisarska i przygodowa wizja półświatka nie pokrywała się jednak z prawdą ulicy. W przedwojennej ferajnie liczącej według oficjalnych statystyk więziennych 60 tys., a według nieoficjalnych szacunków nawet 120 tys. ludzi, kobiety miały nie tylko silną i profesjonalną reprezentację, ale wcale też nie były pierwszym pokoleniem awanturnic. Już w XIX wieku, w epoce gorsetu i ogromnych kapeluszy, warszawska prasa rozpisywała się o podstępnej złodziejce znanej jako "Złota Rączka" czy babskim duecie włamywaczek, które w jednym tylko 1848 roku dokonały 15 skoków na sumę tysiąca rubli. W tym samym okresie w śmierdzących uryną zaułkach dużych miast prawdziwych "męskich" fortun dorabiały się już sprytne właścicielki domów schadzek. Madame Ślimakowa, żona aktora teatrzyku i słynna warszawska burdelmama, która, zaczynając interes od przeciętnych lokali dla średniozamożnych mężczyzn, doszła do przybytku ulokowanego przy ulicy Towarowej, gdzie na gości skłonnych zapłacić od 5 do 10 rubli czekały "schody marmurowe wprost z ulicy, sale bufetowe z kolumnami, lustrzane gabinety, salony do tańca, obszerne buduary i sypialnie". Stanisław Milewski, autor "Ciemnych spraw dawnych warszawiaków", dodaje, że wchodzących panów u Ślimakowej witał także specjalny portier.

Pierwsza wojna światowa, która przeorała obyczaje i reguły społeczne europejskich państw, odcisnęła swój ślad także w świecie ferajny. W samej hierarchii przestępczej niewiele się zmieniło. Podobnie jak w poprzednim wieku także i w międzywojniu największą estymą wciąż cieszyli się kasiarze, prawdziwi królowie półświatka, oraz profesjonalni włamywacze. Nadal na uznanie "branży" nie mogli liczyć amatorscy złodzieje kradnący tobołki z fur czy grandziarze, tacy jak fryzjer Maurycy Striks ze Lwowa, który wieczorami, po pracy, dorabiał sobie wyrywaniem torebek samotnym kobietom. Topora wojennego nie zakopali także złodzieje i sutenerzy. W międzywojniu podobnie jak w poprzednich dekadach złodzieje obowiązkowo gardzić musieli sutenerami jako podgatunkiem ludzkim, który żyje z wyzysku kobiet, sutenerzy zaś w ramach ferajny wciąż budowali własne państwo w państwie.

Odmianie, i to bardzo znaczącej, uległ natomiast los przestępczych kobiet. Wymuszająca kobiecą samodzielność wojna, bieda pierwszych lat niepodległości, poluźnienie garderobianych i obyczajowych gorsetów - dla dziewczyn z ferajny przemiany te stały się bramą do ogrodu zupełnie nowych możliwości.

- To niesłychane! - krzyczały dzienniki, gdy w 1935 roku okazało się, że hersztem bandy napadającej na domostwa wieśniaków w Tarnowskiem jest nie kto inny, tylko wiejska wdowa Weronika Jaskółka. Pozbawiona męskiej opieki i jakiekolwiek pomocy 34-letnia wdowa nie tylko samodzielnie zmontowała grupę bandziorów, wyposażając ją w skórzane maski i nabite gwoździami pałki, ale też przez lata skutecznie jej przewodziła.

Baronowe z baraków

Wiosną 1935 roku Stanisława Hajduk, ładna i doświadczona złodziejka kieszonkowa, korzystając z tłoku panującego w wagonie tramwaju, penetrowała właśnie kieszeń zamożnego mężczyzny, gdy nagle zorientowała się, że okradany złapał ją za rękę.

Ta wpadka nie skończyła się jednak tak, jak można to sobie wyobrazić. Zamiast wszcząć alarm, okradziony pasażer nie tylko zaproponował złodziejce, by wysiedli razem i coś przekąsili, ale niedługo potem oświadczył się jej, został przyjęty i rok po incydencie w tramwaju para, już jako małżeństwo, wyjechała razem do Warszawy.

Zygmunt Nawrocki, bo tak się nazywał ów pasażer, nie był przeciętnym obywatelem. Ten 34-letni wówczas łodzianin specjalizował się w kradzieżach biżuterii i miał tyle szczęścia, że przez 17 lat ani razu nie został złapany. Jego łupem początkowo padały sklepy w Krakowie, Tarnowskich Górach, Łodzi, Poznaniu i Toruniu, ale w sierpniu 1933 roku z magazynu jubilerskiego w czeskim Brnie Nawrocki ukradł już kolię brylantową wartą 22 tys. zł.

Związek, który w tak zabawnych okolicznościach połączył specjalistę od biżuterii i uliczną doliniarkę, dodał skrzydeł obojgu. Trzy lata po ślubie, 24-stycznia 1938 roku, państwo Nawroccy już w wytwornych strojach i pewnym krokiem udali się do magazynu jubilerskiego Ambrożego Moritza przy Spiegelstrasse w Wiedniu, by, jak zapewnili właściciela, zakupić drogi serwis sreber do swojej rezydencji. Ostatecznie jednak po długich debatach nic nie kupili, za to wychodząc, skradli z szuflady jubilera woreczek z 380 brylantami wartymi 100 tys. zł i zrobili to tak sprytnie, że właściciel przekonany, iż miał do czynienia z parą arystokratów, zorientował się w nieszczęściu dopiero pod wieczór, gdy para była już w pociągu do Zurychu.

Taka duża, spektakularna kradzież naturalną koleją rzeczy postawiła na nogi policje wszystkich ościennych krajów i wkrótce listy gończe za Nawrockimi pojawiły się w Niemczech, Szwajcarii i we Francji, a wiosną dotarły także do Polski. Tu w marcu 1938 roku warszawskim śledczym udało się złapać Zygmunta Nawrockiego w nocnym klubie na ulicy Sienkiewicza. Jego żony jednak nawet doświadczeni stołeczni specjaliści nie mogli nigdzie znaleźć. Korzystając z pieniędzy otrzymanych od pasera za brylanty, dawna Stanisława Hajduk poddała się bowiem w Paryżu kuracji odchudzającej, po której schudła 20 kg, a stosowanie kremów i upiększających kosmetyków - jak zapewniali sami policjanci - "zmieniło ją nie do poznania".

Kradzież sklepowa zwana szopenfeldem, w której wyspecjalizowała się pani Nawrocka, podobnie jak złodziejstwo kieszonkowe czy hotelowe należała do tych dziedzin przestępczych, w których dziewczyny z ferajny zwyczajowo się kształciły. Pomysłowo wszyte pod spódnice wielkie kieszenie, sztuczna ręka, zmyślne haftki przy rękawach, którymi można się zaczepić o przechodnia, czy niebudząca złych myśli mama wizytująca sklep z synkiem i nianią - wszystkie te złodziejskie patenty zostały albo wymyślone, albo udoskonalone przez kobiety z ferajny praktykujące złodziejski fach z pokolenia na pokolenie. Dopiero jednak powojenny chaos społeczny - to kompletne przemieszanie się ludzi i klas, które zaowocowało hrabią Kutuzowem stojącym w charakterze odźwiernego w salonie sklepowym Coco Chanel - sprawił, że dziewczyny z polskiej ferajny z niespotykaną wcześniej łatwością mogły wreszcie wypłynąć na międzynarodowe wody przestępcze.

Podobnie więc jak pani Nawrocka, odgrywająca w składach jubilerskich znudzoną arystokratkę, także 19-letnia Marta Rosental z zapyziałego kresowego miasteczka, udając arystokratkę, ruszyła pod koniec lat 20. na podbój Europy. Efektem tej wyprawy było 30 złupionych bogaczy, znudzonych bywalców kurortów, z których Marta Rosental wyciskała pieniądze na przyszłe koszta małżeństwa albo przeszłe koszta rozwodu z wyimaginowanym poprzednikiem.

Koniec części pierwszej

Monika Piątkowska  (Wysokie obcasy GW 26.07.2013)

 

 

 tarnowski kurier kulturalny   tarnowski kurier kulturalny    tarnowski kurier kulturalny    tarnowski kurier kulturalny    tarnowski kurier kulturalny     tarnowski kurier kulturalny    tarnowski kurier kulturalny