Część pierwsza
Jesienią 1937
roku w niewielkiej i nudnej
Dąbrowie Górniczej wybuchła
sensacja. Oto na ulicy
Wolskiej 24, w mieszkaniu
doświadczonego złodzieja
Stanisława Szewczyka policja
wykryła doskonale
zorganizowaną i - jak
wynikało z dokumentacji -
bardzo sprawnie zarządzaną
szkołę kasiarzy nazywaną
przez uczniów Akademią.
Szkoła, której istnienia
nikt nawet nie podejrzewał,
okazała się po sprawdzeniu
instytucją na wskroś
profesjonalną. Jej uczniowie
musieli opanować materiał z
zakresu chemii, geologii,
kryminalistyki, inżynierii,
a także daktyloskopii
nauczanej z policyjnych
podręczników. Zajęcia
praktyczne - rozpruwanie kas
i forsowanie zamków -
studenci kasiarze odbywali w
specjalnym składziku pod
okiem Szewczyka i
korzystając z narzędzi
używanych przez zawodowców.
Były to, jak zapisano potem
w policyjnym raporcie, "dwie
butle z tlenem i acetylenem,
duże stalowe nożyce z
hartowanej stali szwedzkiej
do cięcia żelaza, rękawice
gumowe, węże, cała kolekcja
wytrychów, przyrządy do
robienia odcisków kluczy i
palców" oraz stara kasa
pancerna, na której
uczniowie robili
doświadczenia.
Sam fakt istnienia
złodziejskiej szkoły dla
ówczesnych miłośników
sensacji nie był specjalną
rewelacją. Podobne
"akademie" przedwojenna
policja wykrywała już bowiem
wcześniej w Warszawie, we
Lwowie i słynącym z
pomysłowych łobuzów Wilnie,
a na półkach w księgarniach
od dawna już leżała słynna
autobiografia
pisarza-złodzieja Urkego
Nachalnika, który z detalami
opisał swoje przygody w
złodziejskiej szkole w
Łomży.
To, co odróżniało akademię
dąbrowską od innych i co
najmocniej zbulwersowało
ówczesną publikę, to fakt,
że wśród niedoszłych
kasiarzy, uczniów
złodziejskiej szkoły
znalazły się trzy kobiety:
Irena Szewczykowa, Ludwika
Paluchiewiczówna oraz Anna
Zegan.
Dla zwykłych zjadaczy chleba
widzących ferajnę jako
świat, w którym kobiety są
ledwie kochankami albo
prostytutkami, pomysł, że
dziewczyny mogą po męsku
chodzić "na włamy" i pruć
kasy, wydawał się
absurdalny. Tymczasem w
międzywojennej Polsce to
właśnie przestępcza ferajna
dawała swoim kobietom
znacznie więcej swobody i
wolności, niż mogły one
uzyskać w legalnym świecie.
Kiedy we wrześniu 1932 roku
w Krakowie w kamienicy przy
ulicy Szpitalnej zamordowano
staruszkę Marię Ryssokowską,
wdowę po woźnym w muzeum,
opinia publiczna od
pierwszej chwili była pewna,
że to jakiś paskudny
rzezimieszek połasił się na
wdowi grosz babci.
Rzeczywistość okazała się
inna: to babcia zmuszała
znajomego chłopca,
praktykanta handlowego, by
dla niej kradł, a chłopak,
nie mogąc już tego znieść,
zabił staruszkę.
Babska twarz ferajny
Legendę o ferajnie jako
krainie mężczyzn zbudowali w
międzywojniu jej dwaj
najwięksi kronikarze Icek
Boruch Farberowicz znany
jako Urke Nachalnik i
Sergiusz Piasecki,
przestępcy i pisarze, którzy
po odsiedzeniu wyroków
opublikowali swoje
beletryzowane wspomnienia.
Urke Nachalnik, włamywacz i
kasiarz, w wydanych w 1932
roku pamiętnikach
przedstawiał się jako
mężczyzna namiętny, targany
sprzecznymi emocjami i wciąż
rozdarty między poczuciem
winy za grzechy, których się
dopuszcza, a radością, jaką
daje szalone życie
włamywacza. Piasecki skupił
się na przygodzie. W jego
opowieściach obywatele
ferajny mieli honor, odwagę
i siłę, a w tym arcymęskim
świecie, rządzonym przez
beztroskę i butę, kobiety
stanowiły jedynie dalekie i
nieważne tło.
Także ci stojący po drugiej
stronie barykady, jak szef
brygady kradzieżowej
warszawskiego Urzędu
Śledczego Henryk Lange,
omijali we wspomnieniach
kobiety ferajny. W jego
opowieściach zebranych w
tomie "Alarm w Cedergrenie"
bohaterami przedwojennych
nocy są niemal wyłącznie
mężczyźni, z których jedni,
sprytni, popełniają
przestępstwa, a drudzy,
jeszcze sprytniejsi, ich
łapią. "Bezczelny Abyś
drwiąc sobie ze mnie w żywe
oczy nie wiedział, że to ja
w tej chwili zadrwiłem z
niego" - pisał z satysfakcją
Henryk Lange.
Ta pisarska i przygodowa
wizja półświatka nie
pokrywała się jednak z
prawdą ulicy. W
przedwojennej ferajnie
liczącej według oficjalnych
statystyk więziennych 60
tys., a według
nieoficjalnych szacunków
nawet 120 tys. ludzi,
kobiety miały nie tylko
silną i profesjonalną
reprezentację, ale wcale też
nie były pierwszym
pokoleniem awanturnic. Już w
XIX wieku, w epoce gorsetu i
ogromnych kapeluszy,
warszawska prasa rozpisywała
się o podstępnej złodziejce
znanej jako "Złota Rączka"
czy babskim duecie
włamywaczek, które w jednym
tylko 1848 roku dokonały 15
skoków na sumę tysiąca
rubli. W tym samym okresie w
śmierdzących uryną zaułkach
dużych miast prawdziwych
"męskich" fortun dorabiały
się już sprytne właścicielki
domów schadzek. Madame
Ślimakowa, żona aktora
teatrzyku i słynna
warszawska burdelmama,
która, zaczynając interes od
przeciętnych lokali dla
średniozamożnych mężczyzn,
doszła do przybytku
ulokowanego przy ulicy
Towarowej, gdzie na gości
skłonnych zapłacić od 5 do
10 rubli czekały "schody
marmurowe wprost z ulicy,
sale bufetowe z kolumnami,
lustrzane gabinety, salony
do tańca, obszerne buduary i
sypialnie". Stanisław
Milewski, autor "Ciemnych
spraw dawnych warszawiaków",
dodaje, że wchodzących panów
u Ślimakowej witał także
specjalny portier.
Pierwsza wojna światowa,
która przeorała obyczaje i
reguły społeczne
europejskich państw,
odcisnęła swój ślad także w
świecie ferajny. W samej
hierarchii przestępczej
niewiele się zmieniło.
Podobnie jak w poprzednim
wieku także i w międzywojniu
największą estymą wciąż
cieszyli się kasiarze,
prawdziwi królowie
półświatka, oraz
profesjonalni włamywacze.
Nadal na uznanie "branży"
nie mogli liczyć amatorscy
złodzieje kradnący tobołki z
fur czy grandziarze, tacy
jak fryzjer Maurycy Striks
ze Lwowa, który wieczorami,
po pracy, dorabiał sobie
wyrywaniem torebek samotnym
kobietom. Topora wojennego
nie zakopali także złodzieje
i sutenerzy. W międzywojniu
podobnie jak w poprzednich
dekadach złodzieje
obowiązkowo gardzić musieli
sutenerami jako podgatunkiem
ludzkim, który żyje z
wyzysku kobiet, sutenerzy
zaś w ramach ferajny wciąż
budowali własne państwo w
państwie.
Odmianie, i to bardzo
znaczącej, uległ natomiast
los przestępczych kobiet.
Wymuszająca kobiecą
samodzielność wojna, bieda
pierwszych lat
niepodległości, poluźnienie
garderobianych i
obyczajowych gorsetów - dla
dziewczyn z ferajny
przemiany te stały się bramą
do ogrodu zupełnie nowych
możliwości.
- To niesłychane! -
krzyczały dzienniki, gdy w
1935 roku okazało się, że
hersztem bandy napadającej
na domostwa wieśniaków w
Tarnowskiem jest nie kto
inny, tylko wiejska wdowa
Weronika Jaskółka.
Pozbawiona męskiej opieki i
jakiekolwiek pomocy
34-letnia wdowa nie tylko
samodzielnie zmontowała
grupę bandziorów,
wyposażając ją w skórzane
maski i nabite gwoździami
pałki, ale też przez lata
skutecznie jej przewodziła.
Baronowe z baraków
Wiosną 1935 roku Stanisława
Hajduk, ładna i doświadczona
złodziejka kieszonkowa,
korzystając z tłoku
panującego w wagonie
tramwaju, penetrowała
właśnie kieszeń zamożnego
mężczyzny, gdy nagle
zorientowała się, że
okradany złapał ją za rękę.
Ta wpadka nie skończyła się
jednak tak, jak można to
sobie wyobrazić. Zamiast
wszcząć alarm, okradziony
pasażer nie tylko
zaproponował złodziejce, by
wysiedli razem i coś
przekąsili, ale niedługo
potem oświadczył się jej,
został przyjęty i rok po
incydencie w tramwaju para,
już jako małżeństwo,
wyjechała razem do Warszawy.
Zygmunt Nawrocki, bo tak się
nazywał ów pasażer, nie był
przeciętnym obywatelem. Ten
34-letni wówczas łodzianin
specjalizował się w
kradzieżach biżuterii i miał
tyle szczęścia, że przez 17
lat ani razu nie został
złapany. Jego łupem
początkowo padały sklepy w
Krakowie, Tarnowskich
Górach, Łodzi, Poznaniu i
Toruniu, ale w sierpniu 1933
roku z magazynu
jubilerskiego w czeskim
Brnie Nawrocki ukradł już
kolię brylantową wartą 22
tys. zł.
Związek, który w tak
zabawnych okolicznościach
połączył specjalistę od
biżuterii i uliczną
doliniarkę, dodał skrzydeł
obojgu. Trzy lata po ślubie,
24-stycznia 1938 roku,
państwo Nawroccy już w
wytwornych strojach i pewnym
krokiem udali się do
magazynu jubilerskiego
Ambrożego Moritza przy
Spiegelstrasse w Wiedniu,
by, jak zapewnili
właściciela, zakupić drogi
serwis sreber do swojej
rezydencji. Ostatecznie
jednak po długich debatach
nic nie kupili, za to
wychodząc, skradli z
szuflady jubilera woreczek z
380 brylantami wartymi 100
tys. zł i zrobili to tak
sprytnie, że właściciel
przekonany, iż miał do
czynienia z parą
arystokratów, zorientował
się w nieszczęściu dopiero
pod wieczór, gdy para była
już w pociągu do Zurychu.
Taka duża, spektakularna
kradzież naturalną koleją
rzeczy postawiła na nogi
policje wszystkich
ościennych krajów i wkrótce
listy gończe za Nawrockimi
pojawiły się w Niemczech,
Szwajcarii i we Francji, a
wiosną dotarły także do
Polski. Tu w marcu 1938 roku
warszawskim śledczym udało
się złapać Zygmunta
Nawrockiego w nocnym klubie
na ulicy Sienkiewicza. Jego
żony jednak nawet
doświadczeni stołeczni
specjaliści nie mogli
nigdzie znaleźć. Korzystając
z pieniędzy otrzymanych od
pasera za brylanty, dawna
Stanisława Hajduk poddała
się bowiem w Paryżu kuracji
odchudzającej, po której
schudła 20 kg, a stosowanie
kremów i upiększających
kosmetyków - jak zapewniali
sami policjanci - "zmieniło
ją nie do poznania".
Kradzież sklepowa zwana
szopenfeldem, w której
wyspecjalizowała się pani
Nawrocka, podobnie jak
złodziejstwo kieszonkowe czy
hotelowe należała do tych
dziedzin przestępczych, w
których dziewczyny z ferajny
zwyczajowo się kształciły.
Pomysłowo wszyte pod
spódnice wielkie kieszenie,
sztuczna ręka, zmyślne
haftki przy rękawach,
którymi można się zaczepić o
przechodnia, czy niebudząca
złych myśli mama wizytująca
sklep z synkiem i nianią -
wszystkie te złodziejskie
patenty zostały albo
wymyślone, albo udoskonalone
przez kobiety z ferajny
praktykujące złodziejski
fach z pokolenia na
pokolenie. Dopiero jednak
powojenny chaos społeczny -
to kompletne przemieszanie
się ludzi i klas, które
zaowocowało hrabią Kutuzowem
stojącym w charakterze
odźwiernego w salonie
sklepowym Coco Chanel -
sprawił, że dziewczyny z
polskiej ferajny z
niespotykaną wcześniej
łatwością mogły wreszcie
wypłynąć na międzynarodowe
wody przestępcze.
Podobnie więc jak pani
Nawrocka, odgrywająca w
składach jubilerskich
znudzoną arystokratkę, także
19-letnia Marta Rosental z
zapyziałego kresowego
miasteczka, udając
arystokratkę, ruszyła pod
koniec lat 20. na podbój
Europy. Efektem tej wyprawy
było 30 złupionych bogaczy,
znudzonych bywalców
kurortów, z których Marta
Rosental wyciskała pieniądze
na przyszłe koszta
małżeństwa albo przeszłe
koszta rozwodu z
wyimaginowanym
poprzednikiem.
Koniec
części pierwszej
Monika
Piątkowska
(Wysokie obcasy GW
26.07.2013)
|