Babska ferajna

- To niesłychane! - krzyczały dzienniki, gdy w 1935 roku okazało się, że hersztem bandy napadającej na domostwa wieśniaków w Tarnowskiem jest nie kto inny, tylko wiejska wdowa Weronika Jaskółka. Pozbawiona męskiej opieki i jakiekolwiek pomocy 34-letnia wdowa nie tylko samodzielnie zmontowała grupę bandziorów, wyposażając ją w skórzane maski i nabite gwoździami pałki, ale też przez lata skutecznie jej przewodziła.

     Część druga    

Pomysły Marty Rosental, choć widowiskowe, nie miały jednak fabrycznego opakowania. W tym samym czasie, gdy dziewczyna z Kresów naciągała holenderskiego przedsiębiorcę na 5 tys. guldenów, kieszenie romantycznych bogaczek szturmował inny "arystokrata" - 24-letni Francuz Robert Vignard. Ten "niezwykłej urody młodzieniec", prężąc ciało na plażach Biarritz i Cannes, udawał nieodmiennie zupełnie niezainteresowanego miłością samotnika, by wreszcie, po wielu rozpaczliwych zabiegach dam, ulec im w swoim pokoju.

W przeciwieństwie do Rosental "Piękny Robert" - jak go nazwała francuska prasa - nie wyłudzał od pań pieniędzy, lecz okradał je. Tego wieczoru, gdy on ulegał damie, zawsze w swoim pokoju, para jego wspólników plądrowała apartament naiwnej z kosztowności i biżuterii. W 1934 roku Amerykanka Laura Alantin, 24. ofiara Roberta, straciła w ten sposób pół miliona franków!

Praca pośród arystokratów i obeznanych z ich manierami jubilerów, hotelarzy czy restauratorów wymagała od dziewczyn z ferajny nie tylko wielkiej czujności, ale także prawdziwie mistrzowskiego aktorstwa. By nie zostać zdemaskowanymi, te nigdy niekształcone i pozbawione kindersztuby młode kobiety wywodzące się z najgorszych dołów społecznych musiały skutecznie przedzierzgnąć się w damy z towarzystwa i jakimś sposobem doskonale się w tym odnajdywały. Irena Pilarska, biedne dziecko łódzkiej ulicy, mianowawszy się baronową, bez trudu zmuszała do posłuszeństwa i znanych jubilerów, i włoskiego magnata, którego oskubała w 1932 roku we Lwowie, by następnie wraz z ukochanym udać się autem do Czech w szaloną podróż, znaczoną kolejnymi okradzionymi sklepami jubilerskimi.

Marcie Rosental, dziewczynie znikąd, udało się zrobić wrażenie nawet na tajniakach, którzy aresztowali ją w Berlinie w 1934 roku. Zamiast prowincjonalnej prostaczki agenci ujrzeli opanowaną damę, która, jak przekazali zachwyceni prasie, "nie oburzała się, nie spazmowała, tylko zalotnie uśmiechnęła się do wywiadowcy".

Co kryło się za takim uśmiechem, wiedziały dobrze policjantki z warszawskiego referatu kobiecego, lepiej od innych obeznane z życiorysami tych dziewcząt. Zanim bowiem córki lumpenproletariatu Pragi, Annopola, gdyńskich baraków i ruder Częstochowy mogły wyruszyć na podbój Europy, wcześniej musiały często doświadczyć losu podobnego do losu Heni, córki bezrobotnych biedaków z Woli. W 1933 roku dziesięcioletnia Henia została zgwałcona przez sąsiada z kamienicy i odrzucona we własnym domu. Wówczas to dziewczynka przyłączyła się do bezdomnych uliczników grasujących po ulicach Śródmieścia i została ich wspólną kochanką. Niedługo później banda wystawiła Henię 60-letniemu Augustowi Kęckiemu, żonatemu stolarzowi, który lubił seks z nieletnimi. Po wszystkim Henia zaszantażowała stolarza i banda dobrze z tego żyła, póki nie okazało się, że dziewczynka jest w ciąży. Wówczas to w sprawę wkroczyła policja - dziecko 12-letniej Heni zostało oddane do domu podrzutków, sprawę stolarza umorzono, a sama Henia trafiła z powrotem na ulicę.

Biznesy

"Naogół kobiety zanadto lubią mówić o swojej samodzielności i zbyt jaskrawo podkreślają, że się nie liczą z pewnymi formami i obyczajami. Czyniąc to popełniają wielki błąd. (...)" - przestrzegał w 1930 roku popularny podręcznik dobrych manier "Zasady i nakazy dobrego wychowania".

Kobietom, które w międzywojniu marzyły o czymś więcej niż rola pani domu, praktyka dnia codziennego przynosiła raczej rozczarowanie niż dumę czy radość. Już w 1919 roku lwowskie milicjantki broniące miasta z karabinami w dłoni i pełniące regularne straże nocne, także pod ostrzałem, żaliły się, że zamiast szacunku spotyka je ze strony mężczyzn "kpina, szyderstwo, potwarz", a niektórzy panowie "brutalnie je atakują". W latach 20. wykształcone na uniwersytetach młode kobiety z trudem torowały sobie drogę w zdominowanym przez mężczyzn sądownictwie, medycynie czy policji, gdzie przez całe dwudziestolecie ledwie dwie zostały oficerami. W apogeum kryzysu i bezrobocia w prasie podniosły się głosy, by panie zatrudnione na państwowych etatach zwalniać i w ten sposób chronić pracę mężczyzn - głównych żywicieli rodziny. Postulaty te trafiły na podatny grunt. W 1935 roku - jak donosił "Ilustrowany Kurier Codzienny" - pracodawcy zwolnili z pracy tysiąc mężatek, a same Ubezpieczenia Społeczne zredukowały 300 i tak słabo opłacanych urzędniczek. Przekonanie, że praca kobiet jest pewnego rodzaju fanaberią, pokutowało aż do wybuchu drugiej wojny światowej.

Ferajna, zawsze dająca więcej swobody swoim kobietom, nie podzielała tych opinii. Złodziejski kodeks nakazywał szanować kobiety, również prostytutki, które w oczach półświatka nie tyle popełniały grzech, ile "cięły frajerów", i nie stawiał tam kobiecej samodzielności. Także matriarchat nie budził tu złych skojarzeń, dlatego złodziejskimi klanami zarządzać mogli zarówno ojcowie, jak i matki. W 1932 roku w melinie przy ulicy Kamienne Schodki w Warszawie wciąż jeszcze prowadziła swój przestępczy salon babcia Matakowa, królowa ferajny, która w ciągu swego długiego życia pochowała ośmiu mężów, a sama wywinęła się trzem wyrokom śmierci za bandytyzm.

Dziewczynom z międzywojennego pokolenia ferajny te dawne zwyczaje już nie wystarczały. Począwszy od lat 20., coraz więcej z nich zamiast przyłączać się do męskich band, zaczęło organizować własny biznes przestępczy, stając na jego czele w roli szefów. Tak postąpiła Chana Goldsztajn, 25-letnia absolwentka szkoły handlowej, która w 1937 roku zmontowała w Równem bandę wymuszającą haracze. "Czarna Władka", czyli Władysława Osuchówna z Warszawy, wyspecjalizowała się w napadach i została mózgiem grupy bandytów rabujących domy w stolicy i na prowincji. Narkotykami zajęła się Wanda Stachowska, mieszkanka Tczewa, która stanęła na czele bandy przemytników opium, a na początku lat 30. dwie krzepkie dziewczęta ze stołecznego półświatka zabrały się nawet do rozboju ulicznego, w duecie napadając na wracające do domu kobiety.

Największe zamieszanie w ferajnie wywołała jednak inna dziewczyna - Malka Lauer z Warszawy, która na początku lat 30. postanowiła zawalczyć o niezwykle intratny rynek białych niewolnic, kobiet sprzedawanych do lupanarów przez międzynarodowych handlarzy żywym towarem.

Od samego początku, to jest od połowy XIX wieku, kiedy rynek ów zaczął krzepnąć, niewolniczym biznesem przynoszącym kolosalne zyski niepodzielnie rządzili mężczyźni. Panie mogły być rajfurkami wyłapującymi dziewczęta do nierządu lub zarządzać domem publicznym, nie one jednak zarabiały tu najwięcej.

Malka Lauer, młoda i bezwzględna sutenerka, prowadziła na ulicy Złotej dom publiczny. Potrzebne jej dziewczęta Lauer uprowadzała, zwabiwszy je najpierw do swojego fasadowego biura pośrednictwa pracy lub pracowni kapeluszy. Te, które dobrowolnie nie chciały się zgodzić, były bite i gwałcone, wiele z nich odsprzedawano potem za granicę.

Na początku lat 30. Malka Lauer postanowiła powiększyć biznes i zaczęła bez pośredników eksportować ofiary do domów publicznych w Meksyku. Tę niespotykaną dotąd samowolę członkowie argentyńskiej grupy Cwi Migdal, najpotężniejszej organizacji handlarzy żywym towarem, działającej też w Polsce, szybko jednak ukrócili. W dobrze spreparowanych donosach agenci Migdal napuścili na Malkę Lauer warszawską policję, a ta postawiła ją przed sądem.

Szaleństwa pań z półświatka

Czy dziewczyny z ferajny miały fantazję?

Chociaż siła, honor, odwaga i spryt należały do najbardziej pożądanych i premiowanych cech w półświatku, to jednak wyłącznie fantazja, sztuka pięknego szaleństwa i nielicząca się z kosztami brawura skrojona wprost do tego, by ją opowiadać w anegdocie, dawała w świecie melin generalskie szlify. Hipolit Ritter, czyli "Hipek Wariat", przedwojenny kasiarz i włamywacz, zyskał taką sławę, szastając pieniędzmi na najlepszych krawców i modne lokale. Pieniędzmi szastał także złodziej Wiktor Zieliński nazywany "dobrym panem", ponieważ rozdawał wdowom i sierotom to, co zrabował bogatym. Prawdziwie filmowy rozgłos przyniosły mu jednak dopiero maniakalne zabójstwa policjantów - ferajna oceniła je jako szalone i odważne.

Czym jest sława, dobrze wiedział także Urke Nachalnik - by dodać złodziejskim przygodom nieco brawury i koloru, pisarz chętnie ubarwiał je anegdotami z sypialni.

Dziewczynom z ferajny, wydaje się, brakowało zarówno "beztroskiej zuchwałości", tego koniecznego elementu sławy, jak i potrzeby, by na prawo i lewo rozpowiadać o swoich wyczynach. W konsekwencji ani ich życiorysy, ani przygody nie stały się elementem apaszowskiej legendy. Patronką wszystkich tych zapomnianych kobiet półświatka mogłaby zostać hrabina Irena Mielżyńska, niezwykła postać, która zadziwiła przedwojenną publikę w połowie lat 30.

Wykwintne towarzystwo warszawskie znało Irenę Mielżyńską jako córkę książąt Trubeckich z Kaukazu, wżenioną w znakomity ród Mielżyńskich, amazonkę, amatorkę wyścigów konnych i elegancką posiadaczkę dwóch wspaniałych chartów, białego oraz czarnego, które oprowadzał po mieście "jej własny chłopiec wyścigowy", uważany przez wielu za kochanka hrabiny. Półświatek zaś kojarzył hrabinę jako "Madame Renée", byłą ujeżdżaczkę dzikich koni i woltyżerkę w rosyjskim cyrku, spryciulę o tajemniczej proweniencji, której udało się w młodości złapać hrabiego, a przede wszystkim właścicielkę znakomicie prosperującego domu publicznego przy ulicy Marszałkowskiej 31, w którym "Madame" prostytuowała... damy z towarzystwa. W tym niebywałym przybytku, tak znanym, że "drzwi na klatce się nie zamykały", na klientów czekały w kolejności: hrabina, pornografia, alkohol, zawodowe prostytutki oraz specjalny album, w których "Madame Renée" trzymała zdjęcia dam z towarzystwa gotowych usłużyć klientom. Jeśli klient się na którąś zdecydował, hrabina wzywała damę telefonicznie.

Przed oblicze sądu w kwietniu 1936 roku większość tych dam została doprowadzona siłą, ponieważ same za nic nie chciały pokazać się publicznie. Hrabina woltyżerka przeciwnie, stanęła na wprost prasy i kłopotów z podniesionym czołem i otwartą przyłbicą; wyrok dwóch lat więzienia w zawieszeniu przyjęła, jak sobie potem przekazywano z ust do ust, lekko i z poczuciem humoru.

Monika Piątkowska  (Wysokie obcasy GW 26.07.2013)

 

 tarnowski kurier kulturalny   tarnowski kurier kulturalny    tarnowski kurier kulturalny    tarnowski kurier kulturalny    tarnowski kurier kulturalny     tarnowski kurier kulturalny    tarnowski kurier kulturalny