Część
druga
Pomysły Marty
Rosental, choć widowiskowe,
nie miały jednak fabrycznego
opakowania. W tym samym
czasie, gdy dziewczyna z
Kresów naciągała
holenderskiego
przedsiębiorcę na 5 tys.
guldenów, kieszenie
romantycznych bogaczek
szturmował inny
"arystokrata" - 24-letni
Francuz Robert Vignard. Ten
"niezwykłej urody
młodzieniec", prężąc ciało
na plażach Biarritz i
Cannes, udawał nieodmiennie
zupełnie niezainteresowanego
miłością samotnika, by
wreszcie, po wielu
rozpaczliwych zabiegach dam,
ulec im w swoim pokoju.
W przeciwieństwie do
Rosental "Piękny Robert" -
jak go nazwała francuska
prasa - nie wyłudzał od pań
pieniędzy, lecz okradał je.
Tego wieczoru, gdy on ulegał
damie, zawsze w swoim
pokoju, para jego wspólników
plądrowała apartament
naiwnej z kosztowności i
biżuterii. W 1934 roku
Amerykanka Laura Alantin,
24. ofiara Roberta, straciła
w ten sposób pół miliona
franków!
Praca pośród arystokratów i
obeznanych z ich manierami
jubilerów, hotelarzy czy
restauratorów wymagała od
dziewczyn z ferajny nie
tylko wielkiej czujności,
ale także prawdziwie
mistrzowskiego aktorstwa. By
nie zostać zdemaskowanymi,
te nigdy niekształcone i
pozbawione kindersztuby
młode kobiety wywodzące się
z najgorszych dołów
społecznych musiały
skutecznie przedzierzgnąć
się w damy z towarzystwa i
jakimś sposobem doskonale
się w tym odnajdywały. Irena
Pilarska, biedne dziecko
łódzkiej ulicy, mianowawszy
się baronową, bez trudu
zmuszała do posłuszeństwa i
znanych jubilerów, i
włoskiego magnata, którego
oskubała w 1932 roku we
Lwowie, by następnie wraz z
ukochanym udać się autem do
Czech w szaloną podróż,
znaczoną kolejnymi
okradzionymi sklepami
jubilerskimi.
Marcie Rosental, dziewczynie
znikąd, udało się zrobić
wrażenie nawet na
tajniakach, którzy
aresztowali ją w Berlinie w
1934 roku. Zamiast
prowincjonalnej prostaczki
agenci ujrzeli opanowaną
damę, która, jak przekazali
zachwyceni prasie, "nie
oburzała się, nie
spazmowała, tylko zalotnie
uśmiechnęła się do
wywiadowcy".
Co kryło się za takim
uśmiechem, wiedziały dobrze
policjantki z warszawskiego
referatu kobiecego, lepiej
od innych obeznane z
życiorysami tych dziewcząt.
Zanim bowiem córki
lumpenproletariatu Pragi,
Annopola, gdyńskich baraków
i ruder Częstochowy mogły
wyruszyć na podbój Europy,
wcześniej musiały często
doświadczyć losu podobnego
do losu Heni, córki
bezrobotnych biedaków z
Woli. W 1933 roku
dziesięcioletnia Henia
została zgwałcona przez
sąsiada z kamienicy i
odrzucona we własnym domu.
Wówczas to dziewczynka
przyłączyła się do
bezdomnych uliczników
grasujących po ulicach
Śródmieścia i została ich
wspólną kochanką. Niedługo
później banda wystawiła
Henię 60-letniemu Augustowi
Kęckiemu, żonatemu
stolarzowi, który lubił seks
z nieletnimi. Po wszystkim
Henia zaszantażowała
stolarza i banda dobrze z
tego żyła, póki nie okazało
się, że dziewczynka jest w
ciąży. Wówczas to w sprawę
wkroczyła policja - dziecko
12-letniej Heni zostało
oddane do domu podrzutków,
sprawę stolarza umorzono, a
sama Henia trafiła z
powrotem na ulicę.
Biznesy
"Naogół kobiety zanadto
lubią mówić o swojej
samodzielności i zbyt
jaskrawo podkreślają, że się
nie liczą z pewnymi formami
i obyczajami. Czyniąc to
popełniają wielki błąd.
(...)" - przestrzegał w 1930
roku popularny podręcznik
dobrych manier "Zasady i
nakazy dobrego wychowania".
Kobietom, które w
międzywojniu marzyły o czymś
więcej niż rola pani domu,
praktyka dnia codziennego
przynosiła raczej
rozczarowanie niż dumę czy
radość. Już w 1919 roku
lwowskie milicjantki
broniące miasta z karabinami
w dłoni i pełniące regularne
straże nocne, także pod
ostrzałem, żaliły się, że
zamiast szacunku spotyka je
ze strony mężczyzn "kpina,
szyderstwo, potwarz", a
niektórzy panowie "brutalnie
je atakują". W latach 20.
wykształcone na
uniwersytetach młode kobiety
z trudem torowały sobie
drogę w zdominowanym przez
mężczyzn sądownictwie,
medycynie czy policji, gdzie
przez całe dwudziestolecie
ledwie dwie zostały
oficerami. W apogeum kryzysu
i bezrobocia w prasie
podniosły się głosy, by
panie zatrudnione na
państwowych etatach zwalniać
i w ten sposób chronić pracę
mężczyzn - głównych
żywicieli rodziny. Postulaty
te trafiły na podatny grunt.
W 1935 roku - jak donosił
"Ilustrowany Kurier
Codzienny" - pracodawcy
zwolnili z pracy tysiąc
mężatek, a same
Ubezpieczenia Społeczne
zredukowały 300 i tak słabo
opłacanych urzędniczek.
Przekonanie, że praca kobiet
jest pewnego rodzaju
fanaberią, pokutowało aż do
wybuchu drugiej wojny
światowej.
Ferajna, zawsze dająca
więcej swobody swoim
kobietom, nie podzielała
tych opinii. Złodziejski
kodeks nakazywał szanować
kobiety, również
prostytutki, które w oczach
półświatka nie tyle
popełniały grzech, ile
"cięły frajerów", i nie
stawiał tam kobiecej
samodzielności. Także
matriarchat nie budził tu
złych skojarzeń, dlatego
złodziejskimi klanami
zarządzać mogli zarówno
ojcowie, jak i matki. W 1932
roku w melinie przy ulicy
Kamienne Schodki w Warszawie
wciąż jeszcze prowadziła
swój przestępczy salon
babcia Matakowa, królowa
ferajny, która w ciągu swego
długiego życia pochowała
ośmiu mężów, a sama wywinęła
się trzem wyrokom śmierci za
bandytyzm.
Dziewczynom z
międzywojennego pokolenia
ferajny te dawne zwyczaje
już nie wystarczały.
Począwszy od lat 20., coraz
więcej z nich zamiast
przyłączać się do męskich
band, zaczęło organizować
własny biznes przestępczy,
stając na jego czele w roli
szefów. Tak postąpiła Chana
Goldsztajn, 25-letnia
absolwentka szkoły
handlowej, która w 1937 roku
zmontowała w Równem bandę
wymuszającą haracze. "Czarna
Władka", czyli Władysława
Osuchówna z Warszawy,
wyspecjalizowała się w
napadach i została mózgiem
grupy bandytów rabujących
domy w stolicy i na
prowincji. Narkotykami
zajęła się Wanda Stachowska,
mieszkanka Tczewa, która
stanęła na czele bandy
przemytników opium, a na
początku lat 30. dwie
krzepkie dziewczęta ze
stołecznego półświatka
zabrały się nawet do rozboju
ulicznego, w duecie
napadając na wracające do
domu kobiety.
Największe zamieszanie w
ferajnie wywołała jednak
inna dziewczyna - Malka
Lauer z Warszawy, która na
początku lat 30. postanowiła
zawalczyć o niezwykle
intratny rynek białych
niewolnic, kobiet
sprzedawanych do lupanarów
przez międzynarodowych
handlarzy żywym towarem.
Od samego początku, to jest
od połowy XIX wieku, kiedy
rynek ów zaczął krzepnąć,
niewolniczym biznesem
przynoszącym kolosalne zyski
niepodzielnie rządzili
mężczyźni. Panie mogły być
rajfurkami wyłapującymi
dziewczęta do nierządu lub
zarządzać domem publicznym,
nie one jednak zarabiały tu
najwięcej.
Malka Lauer, młoda i
bezwzględna sutenerka,
prowadziła na ulicy Złotej
dom publiczny. Potrzebne jej
dziewczęta Lauer
uprowadzała, zwabiwszy je
najpierw do swojego
fasadowego biura
pośrednictwa pracy lub
pracowni kapeluszy. Te,
które dobrowolnie nie
chciały się zgodzić, były
bite i gwałcone, wiele z
nich odsprzedawano potem za
granicę.
Na początku lat 30. Malka
Lauer postanowiła powiększyć
biznes i zaczęła bez
pośredników eksportować
ofiary do domów publicznych
w Meksyku. Tę niespotykaną
dotąd samowolę członkowie
argentyńskiej grupy Cwi
Migdal, najpotężniejszej
organizacji handlarzy żywym
towarem, działającej też w
Polsce, szybko jednak
ukrócili. W dobrze
spreparowanych donosach
agenci Migdal napuścili na
Malkę Lauer warszawską
policję, a ta postawiła ją
przed sądem.
Szaleństwa pań z
półświatka
Czy dziewczyny z ferajny
miały fantazję?
Chociaż siła, honor, odwaga
i spryt należały do
najbardziej pożądanych i
premiowanych cech w
półświatku, to jednak
wyłącznie fantazja, sztuka
pięknego szaleństwa i
nielicząca się z kosztami
brawura skrojona wprost do
tego, by ją opowiadać w
anegdocie, dawała w świecie
melin generalskie szlify.
Hipolit Ritter, czyli "Hipek
Wariat", przedwojenny
kasiarz i włamywacz, zyskał
taką sławę, szastając
pieniędzmi na najlepszych
krawców i modne lokale.
Pieniędzmi szastał także
złodziej Wiktor Zieliński
nazywany "dobrym panem",
ponieważ rozdawał wdowom i
sierotom to, co zrabował
bogatym. Prawdziwie filmowy
rozgłos przyniosły mu jednak
dopiero maniakalne zabójstwa
policjantów - ferajna
oceniła je jako szalone i
odważne.
Czym jest sława, dobrze
wiedział także Urke
Nachalnik - by dodać
złodziejskim przygodom nieco
brawury i koloru, pisarz
chętnie ubarwiał je
anegdotami z sypialni.
Dziewczynom z ferajny,
wydaje się, brakowało
zarówno "beztroskiej
zuchwałości", tego
koniecznego elementu sławy,
jak i potrzeby, by na prawo
i lewo rozpowiadać o swoich
wyczynach. W konsekwencji
ani ich życiorysy, ani
przygody nie stały się
elementem apaszowskiej
legendy. Patronką wszystkich
tych zapomnianych kobiet
półświatka mogłaby zostać
hrabina Irena Mielżyńska,
niezwykła postać, która
zadziwiła przedwojenną
publikę w połowie lat 30.
Wykwintne towarzystwo
warszawskie znało Irenę
Mielżyńską jako córkę
książąt Trubeckich z
Kaukazu, wżenioną w
znakomity ród Mielżyńskich,
amazonkę, amatorkę wyścigów
konnych i elegancką
posiadaczkę dwóch
wspaniałych chartów, białego
oraz czarnego, które
oprowadzał po mieście "jej
własny chłopiec wyścigowy",
uważany przez wielu za
kochanka hrabiny. Półświatek
zaś kojarzył hrabinę jako
"Madame Renée", byłą
ujeżdżaczkę dzikich koni i
woltyżerkę w rosyjskim
cyrku, spryciulę o
tajemniczej proweniencji,
której udało się w młodości
złapać hrabiego, a przede
wszystkim właścicielkę
znakomicie prosperującego
domu publicznego przy ulicy
Marszałkowskiej 31, w którym
"Madame" prostytuowała...
damy z towarzystwa. W tym
niebywałym przybytku, tak
znanym, że "drzwi na klatce
się nie zamykały", na
klientów czekały w
kolejności: hrabina,
pornografia, alkohol,
zawodowe prostytutki oraz
specjalny album, w których
"Madame Renée" trzymała
zdjęcia dam z towarzystwa
gotowych usłużyć klientom.
Jeśli klient się na którąś
zdecydował, hrabina wzywała
damę telefonicznie.
Przed oblicze sądu w
kwietniu 1936 roku większość
tych dam została
doprowadzona siłą, ponieważ
same za nic nie chciały
pokazać się publicznie.
Hrabina woltyżerka
przeciwnie, stanęła na
wprost prasy i kłopotów z
podniesionym czołem i
otwartą przyłbicą; wyrok
dwóch lat więzienia w
zawieszeniu przyjęła, jak
sobie potem przekazywano z
ust do ust, lekko i z
poczuciem humoru.
Monika
Piątkowska
(Wysokie obcasy GW
26.07.2013) |