Góry w „Hortarze”

To kolejna artystyczna propozycja prestiżowej tarnowskiej Galerii Sztuki „Hortar” przy ul. Legionów, znanej w całej Polsce m.in. z cyklu „Dekalog”, będącego sumą malarskich fascynacji Mojżeszowymi przykazaniami uznanych artystów z całej Polski, gdzie prawie każda wystawa jest wydarzeniem i nobilitacją jej autora. Tym razem, tradycyjnie we czwartek, 6 czerwca, odbył się tam wernisaż malarstwa Ryszarda Kowalewskiego, gdańskiego podróżnika, alpinisty i malarza. „Hortar” to miejsce szczególne na kulturalnej mapie Tarnowa, udanie łączące prywatny ogrodniczy biznes ze sztuką. Jego właściciele to znana tarnowska rodzina przedsiębiorców i mecenasów kultury, państwo Kopczyńscy, którzy po przejściu na emeryturę pani domu, Teresy Kopczyńskiej, cenionej i lubianej pedagog w jednym z tarnowskich LO, otworzyli we własnym domu profesjonalną galerię sztuki.

Jednym z jej artystycznych paradygmatów, poza wysokim poziomem prezentowanych tam prac, jest m.in. to, że każdy z twórców przekazuje Hortarowej galerii jedną ze swoich prac na własność bądź w depozyt. Dzięki temu powstała oryginalna, unikatowa w swym charakterze kolekcja dzieł sztuki, która ciągle powiększa się o kolejne donacje. Nie inaczej będzie prawdopodobnie i w przypadku bohatera ostatniego wernisażu.

Ryszard Kowalewski przed kilkudziesięciu laty musiał dokonać wyboru: góry lub kariera na uczelni artystycznej. Wybrał to pierwsze, ale w głębi duszy przez całe życie jest malarzem. Teraz, będąc już na emeryturze, może poświęcić się tej pasji całkowicie. Malarstwo Ryszarda Kowalewskiego bez wątpienia inspirowane jest jego licznymi podróżami. Swoimi  obrazami uchyla furtkę do swojego  prywatnego, intymnego świata,  pokazując za pomocą farb i pędzla to, co utkwiło mu w pamięci. Jego malarstwo jest swego rodzaju zapisem wrażeń wyniesionych z wypraw w najwyższe rejony gór – z wypraw do miejsc niedostępnych dla większości ludzi, w których człowiek nie może pozwolić sobie na zatrzymanie się na dłużej, i które to miejsca własnymi oczyma oglądać może jedynie garstka najsprawniejszych i najodważniejszych alpinistów. – Gór tyle widziałem, że życia mi nie starczy, by to, co zobaczyłem, przelać na płótno i pokazać – powiedział na wernisażu w „Hortarze”.  Z okien swojego mieszkania ma ładny widok na morze, jednak – jak twierdzi –bliższy jest mu krajobraz górski, który przechowuje w swojej pamięci, gdyż poznał w życiu wiele gór. W latach 1960-80 był jednym z czołowych taterników i alpinistów.

Urodził się 29 listopada 1943 roku w Lublinie. Do Liceum Sztuk Plastycznych uczęszczał w Zamościu. Stamtąd wyjechał na studia do Warszawy. Pasją artysty, obok malarstwa, stała się wspinaczka wysokogórska. Wieloletnią przygodę z profesjonalnym alpinizmem zainicjował w polskich Tatrach i począwszy od 1965 roku dokonywał liczących się w alpinizmie wejść, m.in. na dwa dziewicze siedmiotysięczne szczyty w Karakorum. Zmierzył się również z ośmiotysięcznikami w Himalajach w Nepalu, tam też zimą wszedł na dziewiczy szczyt sześciotysięczny. Dokonał pierwszych przejść na pięciotysięczne szczyty w Pamiro-Ałaju i Andach. Eksplorował również niezbadane wcześniej jaskinie Kolumbii.

1968-70 był asystentem w pracowni drzeworytu kolorowego prof. Wacława Waśkowskiego. W 1970 roku przeniósł się do Gdańska, gdzie w latach 1970-74 pracował w Państwowej Wyższej Szkole Sztuk Plastycznych jako asystent profesorów: Włodzimierza Padlewskiego, Lecha Kadłubowskiego i Jerzego Zabłockiego. W latach 1993-99 pełnił funkcję skarbnika, a następnie wiceprezesa Związku Polskich Artystów Plastyków.

 Pasja górska ma odzwierciedlenie w jego twórczości: maluje góry i portrety ludzi gór. Swoje prace eksponuje przede wszystkim na wystawach indywidualnych, ale bierze też udział w prezentacjach zbiorowych w kraju i za granicą.

– Czy podróżując robił pan szkice gór czy też innych ciekawych zakątków?

R. K.: – W takich okolicznościach przeżywa się tak dużo, że wszystko pozostaje w pamięci. Mimo że czasami robiłem jakieś tam notatki, to jednak wystarczy mi, że przywołam w pamięci widok konkretnych stoków. Góry oddawały mi się w rozmaitych odsłonach. Góry to swoisty teatr. Góry różnie się stroją – w mgłę, w chmury, mienią się kolorami w słońcu, inaczej w deszczu. Poza tym, jak się tyle czasu spędziło w górach: chodząc, śpiąc, wie się o nich niemal wszystko. Wie się, jak wygląda granit, wapień, dolomit, jakiego typu roślinność je porasta. Wie się, jak różni się lud, jak rozróżnia się lodowce, szczeliny, które niekiedy mają kilkaset metrów głębokości.

Jak pojechałem do stolicy renesansu, Florencji, i zobaczyłem galerię Uffizi miałem po prostu duże oczy. Podoba mi się rzeźba Rodina i Michała Anioła, podobnie szanuję Dunikowskiego. Tak jest i z malarstwem. Kiedy mówię, że mi się podoba Cybis, jest to prawda i podobnie jest z malarstwem Stanisławskiego czy Nowosielskiego. To są różne koncepcje pokazywania świata i mnie ta różnorodność buduje. Jestem przy tym przeciwnikiem obierania ziemniaków w warszawskiej Zachęcie, albo wypchanych rzeźb Kozyry, ponieważ to wyłącznie skandal, urządzany w dodatku za nasze, podatników, pieniądze. Takie działania traktuję jak plewy w ogrodzie sztuki. Czas je zmiecie i nie będzie po nich żadnego śladu. Rozumiem wolność tworzenia, ale też uznaję nieprzekraczalne jej granice. Nigdy nie będzie sztuką zamykanie fekaliów w puszce konserwowej i wystawianie jej w galerii, nawet paryskiej. To są chore rzeczy i jestem im absolutnie przeciwny.

– Jak ocenia Pan współczesną sztukę młodego pokolenia?

– Odnajduję w wielu realizacjach rzeczy interesujące, ale też wiele z nich mnie nie interesuje i nudzi. W Ustce widziałem spektakle Kazimierczaka – który prowadził tam też galerię BWA – i jego kolegów ze Szkocji, którzy podczas pokazu, siedząc w kręgu, wpatrywali się z zaciekawieniem w mały monitor telewizorka, na którym prezentowano rozbijanie jajek na patelni. Tego, muszę przyznać, nie rozumiałem. To wydawało mi się pozbawione sensu. To są nieudacznicy. Prawdziwie poszukujący artysta swoje poszukiwania opiera na doskonale opanowanym warsztacie. Tak było chociażby w przypadku Picassa, który ostatecznie dotarł do abstrakcji, wcześniej jednak pokonując całą drogę rozwoju. Z przyjemnością patrzę na obrazy Velazqueza, „Damę z łasiczką” Leonarda i dzieła Giorgione. Można zresztą wymieniać bez końca. Dziesięć dni we Florencji, o której już wspominałem, należało do moich najpiękniejszych dni w życiu. Dziesięć dni patrzenia, sycenia oczu było dla mnie czymś wspaniałym. Począwszy od architektury, poprzez rzeźbę i malarstwo wszystko było genialne. Każdemu wrażliwemu człowiekowi życzę żeby trafił do tego miasta na kilka dni.

Sztuka to jest przeżywanie piękna. Rozumiem, że jakieś dzieło ma mnie poruszyć, wywołując pozytywną lub negatywną energię, jednak sztuka winna mnie przede wszystkim rozwijać pozytywnie, sztuka powinna człowieka czynić lepszym, zachęcać do tego, by chciał być lepszy. Tak właśnie ją rozumiem.

Tekst - Ryszard Zaprzałka  (także w tygodniku Miasto i Ludzie)

Zdjęcia - Natalia Tryba

 

 tarnowski kurier kulturalny   tarnowski kurier kulturalny    tarnowski kurier kulturalny    tarnowski kurier kulturalny    tarnowski kurier kulturalny     tarnowski kurier kulturalny    tarnowski kurier kulturalny