Jednym
z
jej
artystycznych
paradygmatów,
poza
wysokim
poziomem
prezentowanych
tam
prac,
jest
m.in.
to,
że
każdy
z
twórców
przekazuje
Hortarowej
galerii
jedną
ze
swoich
prac
na
własność
bądź
w
depozyt.
Dzięki
temu
powstała
oryginalna,
unikatowa
w
swym
charakterze
kolekcja
dzieł
sztuki,
która
ciągle
powiększa
się
o
kolejne
donacje.
Nie
inaczej
będzie
prawdopodobnie
i w
przypadku
bohatera
ostatniego
wernisażu.
Ryszard
Kowalewski
przed
kilkudziesięciu
laty
musiał
dokonać
wyboru:
góry
lub
kariera
na
uczelni
artystycznej.
Wybrał
to
pierwsze,
ale
w
głębi
duszy
przez
całe
życie
jest
malarzem.
Teraz,
będąc
już
na
emeryturze,
może
poświęcić
się
tej
pasji
całkowicie.
Malarstwo
Ryszarda
Kowalewskiego
bez
wątpienia
inspirowane
jest
jego
licznymi
podróżami.
Swoimi
obrazami
uchyla
furtkę
do
swojego
prywatnego,
intymnego
świata,
pokazując
za
pomocą
farb
i
pędzla
to,
co
utkwiło
mu w
pamięci.
Jego
malarstwo
jest
swego
rodzaju
zapisem
wrażeń
wyniesionych
z
wypraw
w
najwyższe
rejony
gór
– z
wypraw
do
miejsc
niedostępnych
dla
większości
ludzi,
w
których
człowiek
nie
może
pozwolić
sobie
na
zatrzymanie
się
na
dłużej,
i
które
to
miejsca
własnymi
oczyma
oglądać
może
jedynie
garstka
najsprawniejszych
i
najodważniejszych
alpinistów.
–
Gór
tyle
widziałem,
że
życia
mi
nie
starczy,
by
to,
co
zobaczyłem,
przelać
na
płótno
i
pokazać
–
powiedział
na
wernisażu
w „Hortarze”.
Z
okien
swojego
mieszkania
ma
ładny
widok
na
morze,
jednak
–
jak
twierdzi
–bliższy
jest
mu
krajobraz
górski,
który
przechowuje
w
swojej
pamięci,
gdyż
poznał
w
życiu
wiele
gór.
W
latach
1960-80
był
jednym
z
czołowych
taterników
i
alpinistów.
Urodził
się
29
listopada
1943
roku
w
Lublinie.
Do
Liceum
Sztuk
Plastycznych
uczęszczał
w
Zamościu.
Stamtąd
wyjechał
na
studia
do
Warszawy.
Pasją
artysty,
obok
malarstwa,
stała
się
wspinaczka
wysokogórska.
Wieloletnią
przygodę
z
profesjonalnym
alpinizmem
zainicjował
w
polskich
Tatrach
i
począwszy
od
1965
roku
dokonywał
liczących
się
w
alpinizmie
wejść,
m.in.
na
dwa
dziewicze
siedmiotysięczne
szczyty
w
Karakorum.
Zmierzył
się
również
z
ośmiotysięcznikami
w
Himalajach
w
Nepalu,
tam
też
zimą
wszedł
na
dziewiczy
szczyt
sześciotysięczny.
Dokonał
pierwszych
przejść
na
pięciotysięczne
szczyty
w
Pamiro-Ałaju
i
Andach.
Eksplorował
również
niezbadane
wcześniej
jaskinie
Kolumbii.
1968-70
był
asystentem
w
pracowni
drzeworytu
kolorowego
prof.
Wacława
Waśkowskiego.
W
1970
roku
przeniósł
się
do
Gdańska,
gdzie
w
latach
1970-74
pracował
w
Państwowej
Wyższej
Szkole
Sztuk
Plastycznych
jako
asystent
profesorów:
Włodzimierza
Padlewskiego,
Lecha
Kadłubowskiego
i
Jerzego
Zabłockiego.
W
latach
1993-99
pełnił
funkcję
skarbnika,
a
następnie
wiceprezesa
Związku
Polskich
Artystów
Plastyków.
Pasja
górska
ma
odzwierciedlenie
w
jego
twórczości:
maluje
góry
i
portrety
ludzi
gór.
Swoje
prace
eksponuje
przede
wszystkim
na
wystawach
indywidualnych,
ale
bierze
też
udział
w
prezentacjach
zbiorowych
w
kraju
i za
granicą.
–
Czy
podróżując
robił
pan
szkice
gór
czy
też
innych
ciekawych
zakątków?
R.
K.:
– W
takich
okolicznościach
przeżywa
się
tak
dużo,
że
wszystko
pozostaje
w
pamięci.
Mimo
że
czasami
robiłem
jakieś
tam
notatki,
to
jednak
wystarczy
mi,
że
przywołam
w
pamięci
widok
konkretnych
stoków.
Góry
oddawały
mi
się
w
rozmaitych
odsłonach.
Góry
to
swoisty
teatr.
Góry
różnie
się
stroją
– w
mgłę,
w
chmury,
mienią
się
kolorami
w
słońcu,
inaczej
w
deszczu.
Poza
tym,
jak
się
tyle
czasu
spędziło
w
górach:
chodząc,
śpiąc,
wie
się
o
nich
niemal
wszystko.
Wie
się,
jak
wygląda
granit,
wapień,
dolomit,
jakiego
typu
roślinność
je
porasta.
Wie
się,
jak
różni
się
lud,
jak
rozróżnia
się
lodowce,
szczeliny,
które
niekiedy
mają
kilkaset
metrów
głębokości.
Jak
pojechałem
do
stolicy
renesansu,
Florencji,
i
zobaczyłem
galerię
Uffizi
miałem
po
prostu
duże
oczy.
Podoba
mi
się
rzeźba
Rodina
i
Michała
Anioła,
podobnie
szanuję
Dunikowskiego.
Tak
jest
i z
malarstwem.
Kiedy
mówię,
że
mi
się
podoba
Cybis,
jest
to
prawda
i
podobnie
jest
z
malarstwem
Stanisławskiego
czy
Nowosielskiego.
To
są
różne
koncepcje
pokazywania
świata
i
mnie
ta
różnorodność
buduje.
Jestem
przy
tym
przeciwnikiem
obierania
ziemniaków
w
warszawskiej
Zachęcie,
albo
wypchanych
rzeźb
Kozyry,
ponieważ
to
wyłącznie
skandal,
urządzany
w
dodatku
za
nasze,
podatników,
pieniądze.
Takie
działania
traktuję
jak
plewy
w
ogrodzie
sztuki.
Czas
je
zmiecie
i
nie
będzie
po
nich
żadnego
śladu.
Rozumiem
wolność
tworzenia,
ale
też
uznaję
nieprzekraczalne
jej
granice.
Nigdy
nie
będzie
sztuką
zamykanie
fekaliów
w
puszce
konserwowej
i
wystawianie
jej
w
galerii,
nawet
paryskiej.
To
są
chore
rzeczy
i
jestem
im
absolutnie
przeciwny.
–
Jak
ocenia
Pan
współczesną
sztukę
młodego
pokolenia?
–
Odnajduję
w
wielu
realizacjach
rzeczy
interesujące,
ale
też
wiele
z
nich
mnie
nie
interesuje
i
nudzi.
W
Ustce
widziałem
spektakle
Kazimierczaka
–
który
prowadził
tam
też
galerię
BWA
– i
jego
kolegów
ze
Szkocji,
którzy
podczas
pokazu,
siedząc
w
kręgu,
wpatrywali
się
z
zaciekawieniem
w
mały
monitor
telewizorka,
na
którym
prezentowano
rozbijanie
jajek
na
patelni.
Tego,
muszę
przyznać,
nie
rozumiałem.
To
wydawało
mi
się
pozbawione
sensu.
To
są
nieudacznicy.
Prawdziwie
poszukujący
artysta
swoje
poszukiwania
opiera
na
doskonale
opanowanym
warsztacie.
Tak
było
chociażby
w
przypadku
Picassa,
który
ostatecznie
dotarł
do
abstrakcji,
wcześniej
jednak
pokonując
całą
drogę
rozwoju.
Z
przyjemnością
patrzę
na
obrazy
Velazqueza,
„Damę
z
łasiczką”
Leonarda
i
dzieła
Giorgione.
Można
zresztą
wymieniać
bez
końca.
Dziesięć
dni
we
Florencji,
o
której
już
wspominałem,
należało
do
moich
najpiękniejszych
dni
w
życiu.
Dziesięć
dni
patrzenia,
sycenia
oczu
było
dla
mnie
czymś
wspaniałym.
Począwszy
od
architektury,
poprzez
rzeźbę
i
malarstwo
wszystko
było
genialne.
Każdemu
wrażliwemu
człowiekowi
życzę
żeby
trafił
do
tego
miasta
na
kilka
dni.
Sztuka
to
jest
przeżywanie
piękna.
Rozumiem,
że
jakieś
dzieło
ma
mnie
poruszyć,
wywołując
pozytywną
lub
negatywną
energię,
jednak
sztuka
winna
mnie
przede
wszystkim
rozwijać
pozytywnie,
sztuka
powinna
człowieka
czynić
lepszym,
zachęcać
do
tego,
by
chciał
być
lepszy.
Tak
właśnie
ją
rozumiem.
Tekst
-
Ryszard
Zaprzałka
(także
w
tygodniku
Miasto
i
Ludzie)
Zdjęcia
-
Natalia
Tryba |