|
„Bez
wstydu” czy „W ciemności” są
filmami, w których w końcu
dostałaś materiał do
zagrania. Dotychczas bowiem
w polskim kinie najczęściej
wypełniałaś odgórne
zamówienie na szlachetne
dziewczęta o wrażliwym
serduszku. Sarenki z dużymi
oczami.
Chyba jest w
tym dużo prawdy.
Szczególnie, że ciekawsze
role zaczęłam dostawać w
Norwegii, Kazachstanie. W
pewnym momencie miałam
poczucie absurdu. Za granicą
grałam ciężkie,
skomplikowane charaktery, u
nas zostałam zaszufladkowana
jako „miła dziewczyna”. Mnie
to nudziło, nie rozwijało,
chciałam robić nowe rzeczy.
Dlatego tak bardzo się
cieszę z nowych filmów,
właśnie o takie urozmaicenie
mi chodziło.
Właśnie
otrzymałaś Orła za kreację
Anki w „Bez wstydu” Filipa
Marczewskiego. W
najważniejszym wątku film
mówi o kazirodczej
fascynacji rodzeństwa, brata
i siostry. Temat tabu.
Z zawodowego
punktu widzenia bardzo cenne
doświadczenie. Niewiele mam
wspólnego z bohaterką, w
pracy nad rolą musiałam
sięgnąć po inny, ostry
kolor. Mieliśmy dużo czasu
na dopracowanie szczegółów.
Prawie dwa lata oswajałam
się z tematem. Starałam się
zrozumieć tę relację, która
dla mnie jest jednak
kompletną abstrakcją, nie
mam do czego jej odnieść w
moim życiu. Filmowa Anka
jest od początku do końca
kreacją. Zmagając się z
rolą, w pewnym momencie
nasunął się najprostszy i
jednocześnie najtrudniejszy
pomocnik: wyobraźnia.
Grając
Ankę, zmieniłaś się także
fizycznie. Trochę inna
dziewczyna. Myślę, że dla
roli ta przemiana miała
fundamentalne znaczenie.
Wystarczyło
przefarbować włosy, inaczej
się ubrać, żeby – na czas
zdjęć – stać się kimś innym
albo odkryć tę inność w
sobie. Taki był nasz cel.
Nie chciałam, żeby Anka była
głupia ani śmieszna,
zależało mi na pokazaniu
postaci bez fałszywych
tonów. Oto ktoś z nas, przez
chwilę wstrzymajmy się z
oceną. Filip Marczewski
bardzo mi pomagał w
zdefiniowaniu postaci,
przepisaniu jej na siebie.
Na planie czułam się
bezpieczna. Nawet przez
moment nie miałam wrażenia,
że pracuję z debiutantem.
Każde ujęcie było
przemyślane i przygotowane,
żadnego chaosu. Marczewski
ma również rzadką cechę,
która dobrze wróży na
przyszłość – bez kłopotu
potrafi podporządkować sobie
ekipę, ma własne
zdanie…Jeśli dodamy do tego
oczywisty talent, można być
niemal pewnym, że jeszcze
nie raz o Filipie usłyszymy.
Nie wiem
czy słusznie, ale rola Anki
w „Bez wstydu” skojarzyła mi
się z zagraną przez ciebie
dwa lata temu Joanną Rolską
w „Nie opuszczaj mnie” Ewy
Stankiewicz. To dwie różne
postaci, które łączy jednak
podobna desperacja w
poszukiwaniach, nazwijmy to,
erotycznych.
Do pewnego
stopnia się zgadzam, jednak
w przypadku Joanny chodziło
chyba o coś innego. Ona
walczyła o życie najbliższej
osoby, matki. Inny poziom
desperacji. Bohaterka „Nie
opuszczaj mnie” przekraczała
granice, poddawała się
wykańczającym ją,
perwersyjnym doświadczeniom,
ponieważ nie potrafiła
poradzić sobie z bólem. Nie
wiem, czy nie poszła w tej
ofierze zbyt daleko, czy w
ogóle ma szansę, żeby wyjść
z wewnętrznego zapętlenia.
Natomiast w „Bez wstydu”
ostateczna granica nie
została przekroczona. Mam
wrażenie, że zakończenie
filmu jest otwarte.
Wiele może
się zdarzyć. Ewa Stankiewicz
ma dzisiaj czarny PR,
kojarzy się z prawicową
polityką, z filmem
„Solidarni 2010”, „Krzyż”
albo z poszturchiwaniami z
posłem Niesiołowskim. Jak
wspominasz pracę nad „Nie
opuszczaj mnie”?
Mam sentyment
do tego odrzuconego niemal
przez wszystkich filmu. Na
początku naszej rozmowy
mówiłam o realizacyjnych
trudnościach związanych z „W
ciemności”, a przecież
debiut Ewy Stankiewicz był
dla mnie jeszcze cięższy.
Dziewięćdziesiąt procent
zdjęć kręciliśmy w
naturalnych wnętrzach,
głównie w szpitalu nocami.
Plan zaczynał się o
siedemnastej, kończył o
szóstej-siódmej rano.
Zarówno przestrzeń szpitala,
jak i nietypowe godziny
realizacji sprawiały, że
byłam jakby przygłuszona,
działałam jakby w półśnie.
To był gigantyczny wysiłek
całej ekipy, pasja, a potem
okazało się, że zostaliśmy
skreśleni, film nie bardzo
ujrzał światło dzienne.
No
właśnie, niby miał premierę,
ale kto to w ogóle widział?
Prawie nikt. Oficjalnie
dokument Ewy „Solidarni
2010” nie miał nic wspólnego
z odrzuceniem „Nie opuszczaj
mnie” przez krytykę i
festiwale, ale moim zdaniem
odegrał pierwszoplanową
rolę.
Żałuję,
ponieważ te dwie rzeczy
powinno się traktować
odrębnie. Nasz film był
kręcony dwa lata wcześniej,
a scenariusz powstał z
prywatnych, intymnych
pobudek i kompletnie nie
odnosił się do polityki.
Spotykasz
się z Ewą Stankiewicz,
rozmawiacie ze sobą?
Nie, nie mamy
kontaktu, ale to nie ma nic
do rzeczy. Niestety, nie
mogłam przyjechać nawet na
premierę filmu do Wrocławia,
ponieważ miałam w tym dniu
próbę generalną w teatrze.
Ale gdybym spotkała Ewę na
ulicy, na pewno normalnie
porozmawiamy, przywitamy się
itd. Każdy ma prawo do
własnych poglądów, nawet
jeśli sama myślę inaczej.
A w gronie
aktorów, na przykład kolegów
z teatru, rozmawiacie często
o polityce?
Rzadko, nie
sądzę, żeby teatralna
garderoba była
najwłaściwszym miejscem do
politycznych debat. Są
ciekawsze tematy.
Ale od
polityki i tak nie
uciekniemy. Przed nami
„Wałęsa” Wajdy. Zagrałaś
Danutę Wałęsową.
Kiedy patrzę
na Roberta Więckiewicza, nie
mogę dojść do siebie. Jest
fenomenalny. Nie
zapominajmy, że to film o
Lechu Wałęsie, Danuta
stanowi drugi plan. Bardzo
ważny, ale jednak drugi.
Scenariusz Janusza
Głowackiego powstał jeszcze
przed wydaniem autobiografii
Danuty Wałęsy „Marzenia i
tajemnice”. Książka okazała
się wydawniczym fenomenem, w
biograficznym filmie o Lechu
Wałęsie na pewno trudno od
niej abstrahować. Bez
wątpienia książka była dla
nas ważną inspiracją.
Pojawiła się w idealnym
momencie, jest dokumentem
nie do przecenienia. Trzeba
jednak pamiętać, że film
pokazuje sytuacje na gorąco,
natomiast pani Wałęsa pisała
autobiografię z perspektywy
ponad trzydziestu lat, które
minęły od przywoływanych
przez nią wydarzeń. Sama
podkreśla, że dystans wiele
rzeczy zmienia, pozwala na
zdroworozsądkową analizę,
która przychodzi dopiero po
wielomiesięcznej refleksji.
W filmie
taki dystans nie jest
możliwy. Spotykałaś się z
Danutą Wałęsą,
rozmawiałyście o roli?
Miałyśmy
jedno spotkanie. Myślę, że
to wystarczy. Nie śmiałabym
pytać pani Wałęsy o rady.
Myślę, że ona podziela tę
opinię. To jest film
Andrzeja Wajdy i jego wizja
tej postaci. Moja bohaterka
jest artystyczną kreacją,
nie fotograficznym
odwzorowaniem rzeczywistej
osoby.
Twoja
biografia jest
symptomatyczna. Nie ma mowy
o żadnym przypadkowym
zrządzeniu losu. Już jako
dziewczynka trafiłaś do
legendarnego ogniska
teatralnego Haliny i Jana
Machulskich.
Miałam
trzynaście lat, bardzo miło
wspominam tamten czas.
Państwo Machulscy dawali nam
poczucie bezpieczeństwa,
autentycznie wierzyli w
nieograniczone możliwości
podopiecznych. Pamiętam
próby, rozmowy o teatrze
albo godziny spędzone w
„Azalii”, kawiarence
niedaleko ogniska „Ochota”.
Pan Jan był czarujący,
kochał młodzież, a kiedy
udawałam przed nim, że nie
nadaję się na aktorkę, kiwał
głową i mruczał pod nosem:
„gotująca się szklanka wody”
(śmiech).
A rodzice?
Co rodzice?
Nie mieli
nic przeciwko tym pomysłom?
A może są artystami?
O
artystycznych genach
zapewniał mnie głównie
dziadek Henryk. W sumie miał
rację. Zwłaszcza w
towarzyskich okolicznościach
śpiewał najpiękniej i
najgłośniej, potrafił także
znakomicie recytować z
pamięci „Pana Tadeusza”.
„Koncert Jankiela” w jego
wykonaniu do dzisiaj
pozostaje dla mnie
najbardziej mistrzowską
interpretacją tekstu.
Natomiast rodzice nie byli
artystami – tata jest
dziennikarzem, mama nauczyła
mnie natomiast, wśród wielu
innych, również jednej
bardzo przydatnej czynności
„artystycznej”. Otóż
potrafię gwizdać na palcach.
(śmiech).
Co to
znaczy?
To, co
słyszysz. Gwiżdżę na
palcach.
To chyba
bardzo trudne.
Zaraz ci
zaprezentuję.
Ale
głośno!
Bardzo
przydatna umiejętność. Kiedy
chodzę z naszym psem Dyziem
na spacery, bez problemu
mogę go przywołać. Ludzie
myślą, że noszę piszczałkę.
A ja tylko gwiżdżę sobie na
palcach.
Łukasz
Maciejewski |