Wprawdzie
piątkowa
premiera
„Konstelacji”
w
tarnowskim
teatrze
odbyła
się
nieco
w
cieniu
innych
znaczących
wydarzeń
kulturalnych
–
inauguracji
tarnowskiej
części
XX
Międzynarodowego
Festiwalu
Muzyki
Odnalezionej
w
Sali
Lustrzanej
i
hucznego
otwarcia
po
gruntownym
remoncie
Pałacyku
Strzeleckiego,
nowej
siedziby
Galerii
Miejskiej,
mających
miejsce
tego
samego
wieczoru,
ale
to
właśnie
ona
zdystansowała
tamte
imprezy.
Tarnowskie
„Konstelacje”
to
bodajże
najlepsza
premiera
kończącego
się
sezonu.
Po
spektakularnej
klapie
Szwejka,
kolejna
propozycja
dyrektorskiego
duetu
pań
Pietrowiak
i
Wakulik
przywraca
artystyczną
normę,
poniżej
której
nie
powinien
schodzić
teatr
o
takim
dorobku
i
pozycji,
jak
Solski.
W
dodatku
sztuka
angielskiego
dramaturga
Nicka
Payne`a
to
polska
prapremiera,
więc
kolejne
punkty
za
odwagę
dla
kierownik
literackiej
teatru
Anny
Wakulik,
która
będąc
w
Londynie,
odkryła
i
zachwyciła
się
„Constellations”
–
sztuką
robiącą
zawrotną
karierę
na
świecie,
nagrodzoną
m.in.
prestiżową
nagrodą
London
Evening
Standard
Theatre
Awards.
Wprawdzie
nie
widziałem
oryginału,
aliści
pozwalam
sobie
postawić
tezę,
że
nasze
tarnowskie
„Konstelacje”
wystawione
na
małej
scenie
teatru
w
reżyserii
Natalii
Sołtysik
(także
autorki
świetnej,
klimatycznej
muzyki)
i
scenografii
autorstwa
Anny
Czarnoty
w
niczym
nie
ustępują
angielskiemu
pierwowzorowi.
Są
bardzo
oryginalnym,
nowoczesnym
i
nowatorskim,
tak
w
formie,
jak
i
treści,
spojrzeniem
na
odwieczny
problem
relacji
między
kobietą
i
mężczyzną,
uzależnionych
od
miłości
i
śmierci.
W
interpretacji
Natalii
Sołtysik,
rzecz
dzieje
się
po
śmierci
ukochanej
Rolanda
(Kamil
Urban).
Zrozpaczony
mężczyzna
zaczyna
mnożyć
w
głowie
chwile,
które
spędził
z
ukochaną
oraz
sytuacje,
jakie
mogły
się
wydarzyć.
Czyli
mówiąc
kolokwialnie:
gdybać
– co
by
było,
gdyby…
W
jednej
ze
scen
Marianne
(Zofia
Zoń),
która
jest
kosmologiem
kwantowym,
wykłada
ukochanemu
zasadę
istnienia
światów
równoległych,
w
których
żyjemy
innymi,
adekwatnymi
życiorysami.
To
właśnie
ta
teoria
pomaga
Marianne
zadecydować
o
własnym
życiu
na
Ziemi
i to
ona
ratuje
Rollanda
przed
popadnięciem
w
rozpacz.
Pytanie,
czy
rzeczywiście
Rolland
sobie
to
wszystko
tylko
wyobraża,
czy
też
siła
jego
tęsknoty
pozwala
mu
przebić
się
przez
nieprzekraczalne
granice
i
przedostać
do
światów
prawdopodobnych,
poza
czasoprzestrzeń?
I to
metafizyczne
rozdwojenie
jaźni
bohaterów
sztuki,
ta
wewnętrzna
projekcja,
retrospektywa
pokazująca
różne
wersje
tej
samej
historii
ukazuje
ogrom
potencjalnych
konstelacji
i
możliwości
aktorskich
młodych
wykonawców.
A
sądząc
po
efektach,
drzemie
w
nich
ogromny
potencjał.
Prowadzeni
zręczną
ręką
reżyser
Natalii
Sołtysik
stworzyli
bardzo
zgrany
duet
sceniczny:
są
różni,
stanowiąc
metafizyczną
jedność,
poprzez
bogactwo
środków
aktorskich
uwiarygodniają
grane
przez
siebie
postaci,
są
prawdziwi,
a
przez
to
wiarygodni.
Są
na
wskroś
nowocześni
w
sposobie
bycia
(brawa
dla
kostiumologa),
ale
tradycyjni,
by
nie
rzec:
staroświeccy
w
pojmowaniu
i
przeżywaniu
miłości,
co
wzruszyło
nawet
takiego
starego
zgreda
50+,
jak
ja.
Spotykając
się
przypadkowo
na
przyjęciu
zakochują
się
w
sobie
i
pomimo
swoich
wad
i
zalet,
różnic
i
podobieństw,
stają
się
sobie
niezbędni,
trwają
razem
aż
do
śmierci
jednego
z
nich.
I to
od
niej
tak
naprawdę
rozpoczyna
się
akcja
sztuki,
której
głównym
przesłaniem
jest:
co
by
było,
gdyby
ich
historia
potoczyła
się
inaczej?
Jak
zmieniłoby
się
życie
Rolanda,
gdyby
tamtego
dnia
użył
innego
słowa?
Został
w
domu
zamiast
pójść
na
zajęcia
do
szkoły
tańca?
Nie
odpowiedział
uśmiechem
na
spojrzenie?
Skręcił
w
drugą
stronę?
Jeśli
mowa
o
fabule
–
mówiła
w
jednym
z
wywiadów
reżyserka
spektaklu
– to
w
mojej
interpretacji
dramatu
Nicka
Payne’a
widz
konfrontuje
się
z
przestrzenią
wewnętrzną
Rolanda.
Nie
bez
dużego
oporu
rozpoczyna
grę
z
pamięcią.
Powraca
do
wspomnień
i
zaczyna
je
multiplikować
po
to,
aby
nigdy
się
nie
skończyły,
aby
mógł
na
zawsze
uwięzić
ukochaną
nawet
w
najgorszych,
nigdy
nie
mających
miejsca
zdarzeniach.
Wystarczy,
że
wyobrazi
sobie,
co
mogliby
przeżyć,
jak
mogłoby
się
zdarzyć.
Roland
właściwie
rozmnaża
siebie
i
Mariannę.
Spektakl
ma
świetne
tempo,
nie
ma
dłużyzn
i
dziur.
Jest
przemyślany
w
najdrobniejszych
detalach
i
konsekwentnie
realizowany
przez
cały
zespół.
Młodym
aktorom
bardzo
pomaga
świetna
scenografia
Anny
Czarnoty
–
sterylnie
czyste,
krzyczące
bielą
wnętrze,
undergroundowe
w
klimacie,
swoją
symboliczną,
popękaną
strukturą
przypominającą
greckie
mozaiki
(tragedie?)
i
jest
wręcz
trzecim
aktorem.
Poza
brawurowym
duetem:
Zofią
Zoń
i
Kamilem
Urbanem
koniecznie
wymienić
trzeba
reżysera
świateł
Tadeusza
Perkowskiego,
którego
multimedialne
ustawienie
oświetlenia
i
efekty
specjalne
(projekcje)
są
najwyższej
próby,
w
dużej
mierze
decydujące
o
sukcesie
przedstawienia.
Jego
niezaprzeczalnym
walorem
jest
także
iście
filmowy
montaż.
Całość
jest
intelektualną
prowokacją
i
rewolucyjnym
przewrotem,
czy
też
powrotem…
Reasumując:
najnowsza
premiera
Solskiego,
to
kawał
dobrej,
teatralnej
roboty,
w
której
profesjonalizm
idzie
w
parze
z
wyobraźnią,
a
talent
z
młodością.
I to
właśnie
młodość
twórców
„Konstelacji”
(wszystkich!)
z
przypisaną
do
niej
bezkompromisowością,
entuzjazmem
oraz
pewną
dozą
nonszalancji
stanowi
clou
sukcesu
sztuki,
w
założeniu,
jak
się
zdaje,
adresowanej
głównie
do
młodego
widza.
Oby
ta
pokoleniowa
zmiana
w
tarnowskim
teatrze
okazała
się
trwała
i
przetrwała…
Ryszard
Zaprzałka
|