Mozaiki z twarzy i miejsc, czyli podróże z Teatrem Nie Teraz w zapisach subiektywnych

4 marca 2014

Z podróży, wypraw i wycieczek, w ogóle, z wydarzeń, jakie spotykają nas w życiu zapamiętujemy niewiele. Ot, jakiś wycinek rzeczywistości, widok, dotyk, zapach. Wspomnienia nie mają budowy linearnej. To raczej szkic, fresk, który zostaje w nas i może tkwić przez wiele lat. Rytm podróży wzmaga niejako taki sposób percypowania świata. Widoki uciekają szybko, spotykani ludzie uśmiechają się, gratulują, jedni utrzymują z nami stały kontakt, inni wzruszeni dziękują i wracają do swoich domów, aby wieczorem, w pamięci przeżyć wszystko raz jeszcze. W nas, i tych, którzy oglądają i wspierają to, co robimy, tworzy się mozaika obrazów, uśmiechów i wspomnień. Takie ,,fotorelacje” przechowujemy potem w sobie, rozmawiamy o nich, zastanawiamy się, co dzieje się teraz w miasteczku, które odwiedziliśmy, co słychać u Pani…, jak się miewa Pan… Marcowa trasa ze spektaklem ,,Wyklęci” była dla Teatru Nie Teraz wyzwaniem. Trzy dni, pięć spektakli. Każdy inny, każdy nasycony atmosferą miejsca, w którym odbywała się prezentacja.

 

Milicz, był pierwszą stacją na naszym szlaku.  Miasteczko, które raz już odwiedziliśmy, przy okazji trasy z ,,Balladą o Wołyniu”, przywitało nas słońcem. Z wieczoru poprzedzającego spektakl zapamiętamy po pierwsze, nasze miejsce noclegowe. Intensywna czerwień ścian i James Dean zerkający z fototapety, a był to dopiero początek… A więc hotel, próba przed prezentacją, rozmowy o Mickiewiczu i jego ,,Księgach narodu i pielgrzymstwa polskiego” a później wspólne oglądanie ,,Siekierezady” z genialnym  Edwardem Żentarą.

Rano szybki montaż, kawa i serowa (pyszna) tarta w KOM’ie, czyli Kreacyjnym Ośrodku Multifunkcyjnym, w którym zaprezentowaliśmy ,,Wyklętych”. Przestrzeń nowoczesna, przystosowana, ale… jakoś tęskno za małymi teatrami i domami kultury, za sceną, która chociaż ze świeżych desek, już nosi znamiona czasu, albo za pokrytymi niewielką warstwą kurzu kotarami czy ozdobami na holu i przy wejściu głównym. Tak było we Lwowie. W Teatrze im. Łesia Kurbasa pachniało przeszłością, światło było słabe, ciepłe, podłoga skrzypiała. Wiele elementów złożyło się na atmosferę, którą pamiętam do dziś. Miejsce z duszą, jak to określają niektórzy i miejsce, w którym odpoczywa dusza, jak określiłabym to ja, dzisiaj, po roku od naszego wyjazdu do Lwowa.

Na pewno zapamiętam Wołów. Myślę, że koledzy przyznają mi rację: każdy obawiał się niedzielnego spektaklu. Był dużym wyzwaniem ze względu na miejsce, w którym miała odbyć się prezentacja. Kościół pw. Św. Karola Boromeusza to piękna, barokowa świątynia, ale w kontekście teatralnym, wymagające wnętrze. Teatr Nie Teraz znany jest z tego, że w swoich przedsięwzięciach wykorzystuje różne przestrzenie. Najważniejszym kryterium doboru nie są jednak doskonałe parametry techniczne. Rzecz w tym, by atmosfera i symbolika miejsca wyrażała i dookreślała takie rzeczy w materii sztuki, o których my sami nie wiemy, a które zaczynają istnieć dopiero w zderzeniu z konkretnym obszarem. A więc Wołów, przestrzeń sakralna, przeszywające ciało zimno i cisza. Kościół pełen, do ostatniego miejsca wypełniona widownia a mimo wszystko cisza, skupienie, nasze i tych, dla których mogliśmy zaprezentować losy pokolenia Niezłomnych. Wśród oglądających spektakl znaleźli się nie tylko mieszkańcy miasteczka. Na surowych, drewnianych ławkach zasiedli kibice Śląska Wrocław a także, w symbolicznym wymiarze… sami Żołnierze Wyklęci. Tutaj ukłony należą się organizatorom, w szczególności Rafałowi Zającowi, za pomysł umieszczenia w przestrzeni świątyni plansz z twarzami bohaterów podziemia antykomunistycznego. 

Podczas tego wyjazdu zagraliśmy jeszcze trzy spektakle – dwa poranne w Kobierzycach, dla tamtejszej młodzieży (pozdrawiamy serdecznie panią Ewę Gacek, dzięki której mogliśmy się kolejny raz zjawić w miasteczku) oraz wieczorem, w Głubczycach. Nie wiem, w jaki sposób zaprzyjaźnionemu z TNT Panu Sanisławowi Tomczakowi udało się w tak krótkim czasie zebrać tak znakomitą i liczną widownię, młodzież, harcerzy, działaczy oraz tych, którzy są żywymi świadkami historii, o której opowiadamy. A może niepotrzebnie zastanawiam się ,,jak” udało się zaprosić tych wszystkich ludzi… może w Głubczycach tak po prostu jest, że nie trzeba nikogo przekonywać, że warto być, uczestniczyć w inicjatywach, podczas których porusza się tematy związane z Ojczyzną, męstwem i honorem jej Synów.

Głubczyce zapamiętam z jednego jeszcze względu. Chodzi o ,,Zajazd pod Furą”, miejsce osobliwe i przyjazne, chociaż  niezupełnie komfortowe dla bojących się psów.  Przy całej sympatii dla dużego owczarka niemieckiego, który dzień i noc pilnuje bezpieczeństwa gości, zadbałam o to, by nasze ścieżki nie spotkały się podczas mojego pobytu Zajeździe. Zespół nie podzielał moich obaw. Myślę, że jeszcze kilka dni i zastanawialibyśmy się, czy w naszym teatralnym samochodzie nie zmieściłby się jeszcze jeden, tym razem czworonożny pasażer…

Ktoś może zapytać: ,,A zmęczenie?” Wtedy, w trasie,  nikt o tym nawet nie myślał. Dopadło nas dopiero podczas powrotu. Ale czy dzisiaj ktokolwiek jeszcze o tym pamięta…

Agnieszka Rodzik

 tarnowski kurier kulturalny   tarnowski kurier kulturalny    tarnowski kurier kulturalny    tarnowski kurier kulturalny    tarnowski kurier kulturalny     tarnowski kurier kulturalny    tarnowski kurier kulturalny