ALVIN LEE JUŻ NIE ZAGRA

         

111

W minionym tygodniu świat obiegła smutna wiadomość o niespodziewanej śmierci jednego z najsłynniejszych gitarzystów w historii rocka. Alvin Lee zmarł rankiem 6 marca w wyniku nieprzewidzianych komplikacji po… rutynowym zabiegu - tak na oficjalnej stronie internetowej artysty sformułowała to rodzina.

Na początek coś, co może i nie przystoi przy takiej okazji, ale niech tam. W dzisiejszych czasach nadużywa się superlatyw dotyczących dziwnych, sztucznie wykreowanych pseudotwórców. Ten i ów jest niepowtarzalny i znakomity, a ta i owa robi wrażenie, a nawet olśniewa. Być może to i zrzędzenie, ale niegdyś było inaczej. Gdy kogoś określano mianem najszybszy gitarzysta, to on był nim rzeczywiście, jeśli pisano, że jego gra jest porywająco błyskotliwa to stwierdzano fakt, jeśli używano rzeczownika mistrz, to taki ktoś po prostu zasługiwał na ten tytuł. Tak było w przypadku Alvina Lee, który w annałach bluesrocka zapisał się przede wszystkim jako założyciel i wieloletni lider grupy Ten Years After.

Formacja ta powstała w 1966 roku w Londynie, a na przełomie lat 60. i 70. była jedną z najlepszych bluesrockowych kapel w świecie. Dzięki temu, że grała mieszankę rock and rolla i bluesa, odcinała się od znanych - typowo bluesowych zespołów tamtego okresu, takich jak Fleetwood Mac, Chicken Shack czy Savoy Brown.

Pierwsza płyta, zatytułowana po prostu Ten Years After, wydana została w 1967 roku i prezentowała mieszankę klasycznego bluesa, rhythm’n’bluesa oraz boogie. W finale płyty znalazła się kompozycja Willie’go Dixona - Help Me. Była nie tylko znakomicie zagrana, ale też niezwykle emocjonalnie zaśpiewana, wkrótce stała się żelaznym numerem koncertowym.

A propos koncertów. Kolejną płytę, wydaną w roku 1968, nagrano właśnie na żywo. Nosiła tytuł Undead, była świetnie przyjęta i zawierała jeden ze sztandarowych utworów - I’m Going Home. Ten zamykający krążek numer skomponował, oczywiście, Alvin Lee. Kilkanaście miesięcy później przedstawiono go podczas festiwalu w Woodstock, dzięki czemu rozsławił twórcę w świecie.

Historia utworu była tyleż banalna, ile interesująca. Podczas pierwszych koncertów grupy w Londynie, publiczność domagała się bisów. Zagraliśmy już wszystkie utwory, jakie mieliśmy w repertuarze – wspominał niegdyś Alvin Lee. Chodził mi po głowie wtedy pomysł nowej kompozycji, której miałem ogólny zarys, miałem też riff. Wiedziałem, że w tekście pojawi się zdanie: „Idę do domu by zobaczyć się z moją dziewczyną”. Wyszliśmy na scenę, zacząłem grać ów riff i wykrzykiwać tych kilka słów. I to był punkt wyjścia do długiego jamu. Alvin Lee utrzymywał, że zawsze wykrzykiwał jedynie: I’m going home to see my baby i nigdy nie napisał do tego kawałka solidnego tekstu. Co więcej, Lee stwierdzał nawet, że jako kompozycja jest niczym, ale jest tam fajny rytm i emocje.

To brzmiało skromnie, a może nawet nieśmiało. No właśnie, ponoć, artysta był człowiekiem nieśmiałym, a wynikające stąd jego zachowanie odczytywano wielokrotnie jako fanaberie, albo wręcz niegrzeczność. Dziś to nie ma już znaczenia.

Alvin Lee pozostanie dla mnie na zawsze twórcą z gitarowego Panteonu, ale cóż tam ja, przecież najlepsi „wioślarze” wyrażali się o jego sztuce z uznaniem i szacunkiem godnym mistrza. Tadeusz Nalepa stwierdził kiedyś: grał w tamtych czasach genialnie – był jednym z najlepszych obok Erica Calptona i Petera Greena. Ryszard Sygitowicz mówił: Alvina Lee uważam za mojego pierwszego mistrza. Grzegorz Skawiński dodawał: był superszybki, a nauczenie się solówki „I’m Going Home” było inicjacją dla każdego gitarzysty, który się szanował. Był to szczyt techniczny. Z kolei Leszek Cichoński tak się wypowiadał: Alvin Lee był jednym z moich gitarowych idoli. Solówki „I'm Going Home" i innych utworów uczyłem się w połowie lat 70. z taśmy na pamięć. Jego technika i ekspresja zrobiły na mnie ogromne wrażenie, ale dopiero po latach, oglądając go na żywo we Wrocławiu, mogłem w pełni docenić jego feeling i wysmakowane bluesowe frazy.

Na koniec coś sentymentalnego. W pierwszej lidze moich ulubionych kawałków wszech czasów z całą pewnością umieściłbym kompozycję zmarłego artysty - Love Like A Man. Utwór usłyszałem po raz pierwszy latem 1974 roku. W ciszy sierpniowej nocy podsłuchiwałem radiowej Trójki. W pewnym momencie z mojego tranzystorowego odbiornika popłynęły dźwięki gitary. Odpłynąłem. To była jakaś niezwykła i urzekająca zarazem muzyczna przestrzeń. Tak bardzo ujęło mnie brzmienie instrumentu Alvina i – ten jemu właściwy - sposób artykulacji, że wkrótce z uporem zacząłem ćwiczyć otwierający kompozycję prosty i piękny, z czasem pomnikowy riff.

Krzysztof Borowiec

         
    muzykowanie - archiwum 2013

 tarnowski kurier kulturalny   tarnowski kurier kulturalny    tarnowski kurier kulturalny    tarnowski kurier kulturalny    tarnowski kurier kulturalny     tarnowski kurier kulturalny    tarnowski kurier kulturalny