Na początek
coś, co może i nie przystoi
przy takiej okazji, ale
niech tam. W dzisiejszych
czasach nadużywa się
superlatyw dotyczących
dziwnych, sztucznie
wykreowanych pseudotwórców.
Ten i ów jest niepowtarzalny
i znakomity, a ta i owa robi
wrażenie, a nawet olśniewa.
Być może to i zrzędzenie,
ale niegdyś było inaczej.
Gdy kogoś określano mianem
najszybszy gitarzysta, to on
był nim rzeczywiście, jeśli
pisano, że jego gra jest
porywająco błyskotliwa to
stwierdzano fakt, jeśli
używano rzeczownika mistrz,
to taki ktoś po prostu
zasługiwał na ten tytuł. Tak
było w przypadku Alvina Lee,
który w annałach bluesrocka
zapisał się przede wszystkim
jako założyciel i wieloletni
lider grupy Ten Years After.
Formacja ta
powstała w 1966 roku w
Londynie, a na przełomie lat
60. i 70. była jedną z
najlepszych bluesrockowych
kapel w świecie. Dzięki
temu, że grała mieszankę
rock and rolla i bluesa,
odcinała się od znanych -
typowo bluesowych zespołów
tamtego okresu, takich jak
Fleetwood Mac, Chicken Shack
czy Savoy Brown.
Pierwsza
płyta, zatytułowana po
prostu Ten Years After,
wydana została w 1967 roku i
prezentowała mieszankę
klasycznego bluesa,
rhythm’n’bluesa oraz boogie.
W finale płyty znalazła się
kompozycja Willie’go Dixona
- Help Me. Była nie
tylko znakomicie zagrana,
ale też niezwykle
emocjonalnie zaśpiewana,
wkrótce stała się żelaznym
numerem koncertowym.
A propos
koncertów. Kolejną płytę,
wydaną w roku 1968, nagrano
właśnie na żywo. Nosiła
tytuł Undead, była
świetnie przyjęta i
zawierała jeden ze
sztandarowych utworów -
I’m Going Home. Ten
zamykający krążek
numer skomponował,
oczywiście, Alvin Lee.
Kilkanaście miesięcy później
przedstawiono go podczas
festiwalu w Woodstock,
dzięki czemu rozsławił
twórcę w świecie.
Historia
utworu była tyleż banalna,
ile interesująca. Podczas
pierwszych koncertów grupy w
Londynie, publiczność
domagała się bisów.
Zagraliśmy już wszystkie
utwory, jakie mieliśmy w
repertuarze – wspominał
niegdyś Alvin Lee.
Chodził mi po głowie wtedy
pomysł nowej kompozycji,
której miałem ogólny zarys,
miałem też riff. Wiedziałem,
że w tekście pojawi się
zdanie: „Idę do domu by
zobaczyć się z moją
dziewczyną”. Wyszliśmy na
scenę, zacząłem grać ów riff
i wykrzykiwać tych kilka
słów. I to był punkt wyjścia
do długiego jamu. Alvin
Lee utrzymywał, że zawsze
wykrzykiwał jedynie: I’m
going home to see my baby
i nigdy nie napisał do tego
kawałka solidnego tekstu. Co
więcej, Lee stwierdzał
nawet, że jako kompozycja
jest niczym, ale jest tam
fajny rytm i emocje.
To brzmiało
skromnie, a może nawet
nieśmiało. No właśnie,
ponoć, artysta był
człowiekiem nieśmiałym, a
wynikające stąd jego
zachowanie odczytywano
wielokrotnie jako fanaberie,
albo wręcz niegrzeczność.
Dziś to nie ma już
znaczenia.
Alvin Lee
pozostanie dla mnie na
zawsze twórcą z gitarowego
Panteonu, ale cóż tam ja,
przecież najlepsi
„wioślarze” wyrażali się o
jego sztuce z uznaniem i
szacunkiem godnym mistrza.
Tadeusz Nalepa stwierdził
kiedyś: grał w tamtych
czasach genialnie – był
jednym z najlepszych obok
Erica Calptona i Petera
Greena. Ryszard
Sygitowicz mówił: Alvina
Lee uważam za mojego
pierwszego mistrza.
Grzegorz Skawiński dodawał:
był superszybki, a
nauczenie się solówki „I’m
Going Home” było inicjacją
dla każdego gitarzysty,
który się szanował. Był to
szczyt techniczny. Z
kolei Leszek Cichoński tak
się wypowiadał:
Alvin Lee był
jednym z moich gitarowych
idoli. Solówki „I'm Going
Home" i innych utworów
uczyłem się w połowie lat
70. z taśmy na pamięć. Jego
technika i ekspresja zrobiły
na mnie ogromne wrażenie,
ale dopiero po latach,
oglądając go na żywo we
Wrocławiu, mogłem w pełni
docenić jego feeling i
wysmakowane bluesowe frazy.
Na koniec coś
sentymentalnego. W pierwszej
lidze moich ulubionych
kawałków wszech czasów z
całą pewnością umieściłbym
kompozycję zmarłego artysty
- Love Like A Man.
Utwór usłyszałem po raz
pierwszy latem 1974 roku. W
ciszy sierpniowej nocy
podsłuchiwałem radiowej
Trójki. W pewnym momencie z
mojego tranzystorowego
odbiornika popłynęły dźwięki
gitary. Odpłynąłem. To była
jakaś niezwykła i urzekająca
zarazem muzyczna przestrzeń.
Tak bardzo ujęło mnie
brzmienie instrumentu Alvina
i – ten jemu właściwy -
sposób artykulacji, że
wkrótce z uporem zacząłem
ćwiczyć otwierający
kompozycję prosty i piękny,
z czasem pomnikowy riff.
Krzysztof
Borowiec |