Ten Years After to
ciągle ci sami muzycy, którzy 45 lat
temu wspólnie z Alvinem Lee założyli
zespół. Lee, okrzyknięty niegdyś
najszybszym gitarzystą świata, od
lat nie gra z bandem, ale to inna
historia. Osobiście byłem ciekaw jak
wypadnie porównanie grupy z
legendarnym liderem, który w
minionym roku wystąpił w Charlotcie.
Jego koncert, co warto przypomnieć,
choć był niewątpliwą atrakcją, wcale
nie powalił.
Basista
Leo Lyons, pałker Ric Lee,
keybordzista Chick Churchill oraz
występujący z nimi od 2003 roku
śpiewający gitarzysta Joe Gooch
zagrali... no, powiedzmy, że
poprawnie. Trochę to mało jak na
zespół tej rangi, nota bene
koncertujący w Polsce już któryś raz
z rzędu.
Fajnie było
usłyszeć Hear Me Calling, 50 000
Miles Beneath My Brain czy I
Can’t Keep From Crying, Sometimes.
Niestety, zdecydowanie mniej
fajnie brzmiał jeden z popisowych
numerów Alvina Lee, czyli Love
Like A Man. Gooch to nie Lee,
nie da się ukryć, ale i cały zespół,
zresztą nie tylko w tym utworze,
grał jakoś „kwadratowo”. Było by
chyba całkiem do luftu, gdyby nie
finał i bis. W finale zagrali I’m
Going Home i śmiem twierdzić, że
uczynili w sposób bardziej
porywający niż Alvin Lee w ubiegłym
roku. W tym legendarnym numerze
pojawiła się i jakaś świeżość, i
radość, i młodzieńcza energia. Bis
to wrażenie jeszcze wzmocnił, bo
zagrali swojego klasycznego rock and
rolla - Choo Choo Mama.
Zagrali z wykopem i solidnym powerem.
Tych kilkanaście czadowych minut
zatarło wcześniejsze, bardzo
przeciętne wrażenie. Może więc...
starsi panowie powinni równo jechać
rockandrolla, a mniej serwować
brzmiące ze średnim feelingiem
bluesy?
Po Ten
Years After na scenie pojawiła się
legenda londyńskiej sceny bluesowej
– zespół Savoy Brown. Formacja
istnieje od 1965 roku i ma tylko
jednego stałego artystę w składzie,
jest nim założyciel, gitarzysta,
wokalista, harmonijkarz i kompozytor
- Kim Simmonds. Niewątpliwą
ciekawostką w historii zespołu jest
to, że w czasie czterdziestu siedmiu
lat istnienia przewinęło się przezeń
blisko osiemdziesięciu muzyków.
Savoy
Brown przybył do Charlotty z
niemałymi kłopotami. Podczas
międzylądowań zawieruszył się sprzęt
i muzycy musieli posłużyć się
częściowo pożyczonym
instrumentarium. Nie przeszkodziło
to jednak temu, że ich koncert
brzmiał bardzo solidnie. Usłyszeć
można było zarówno stare numery oraz
klasyczne bluesy, jak też bardzo
udane, świeże kawałki, ot, jak
choćby Natural Man czy
tytułowy z ostatniej płyty –
Voodoo Moon. Na koniec panowie
zaserwowali kapitalnie brzmiące
Savoy Brown Boogie i rock and
rolla w postaci Whole Lotta
Shakin’ Going On. To był
naprawdę dobry koncert. Simmonds to
kawał muzyka, perkusista Garnet
Grimm i basista Pat De Salvo
doskonale znają swój fach, a
śpiewający saksofonista - Joe
Whiting pozostawił po sobie
szczególne wrażenie.
Oczy i
uszy ostrzyłem sobie na koncert
zespołu Cactus. Jeszcze jakiś czas
temu sądziłem, że na festiwalu
pojawi się basista Tim Bogert, który
przed laty tworzył wspólnie z
Carminem Appicem najlepszą sekcję
rytmiczną na świecie. Niestety
Bogert nie wystąpił, ale publiczność
po raz kolejny mogła oklaskiwać - co
by nie mówić - wybitnego pałkera w
osobie Carmine’a Appice’a. Appice
przed rokiem zagrał w Charlotcie z
zespołem Vanilla Fudge. Zresztą,
Waniliowego Karmelka - podobnie jak
i Kaktusa - zakładał wspólnie z
Bogertem. Z legendarnego składu
formacji zabrzmiał w Charlotcie
gitarzysta Jim McCarty. Poza tym na
basie zagrał Pete Bremy, na
harmonijce Randy Pratt, a w roli
frontmana wystąpił bardzo solidny
wokalista Jimmy Kunes.
Swoją
drapieżną bluesrockową jazdę kwintet
rozpoczął od Long Tall Sally,
potem był przebojowy Let Me Swim
i One Way Or Another. Nie
zabrakło też takich utworów jak:
Evil, Parchment Farm czy
Cactus Boogie. Na bis band
brawurowo wykonał numer
Rock’n’Roll Children. Co by nie
mówić, każdy z członków zespołu to
wytrawny muzyk, można by jedynie
dyskutować, który z nich jest w
swoim fachu lepszy, tu jednak, przy
podziwie dla wokalisty, osobiście
wskazałbym na Appice’a.
Cactus to
formacja, którą trzeba lubić, jej
ostre hard-blues-rockowe brzmienie,
które na dobrą sprawę nie zmieniło
się od samego początku, nie znajdzie
poklasku wśród miłośników „okrągłych
kawałków”. Ten, kto jednak zespół
znał, nie zawiódł się.
Kiedy koncert
dobiegał finału zrobiło się późno,
deszczowo, nieprzyjemnie, a muzycy
grali i grali. Wiedzieli, że oddana,
choć mocno przetrzebiona publiczność
tego właśnie oczekuje. Za to też
czapki z głów.
Krzysztof Borowiec
|