|
Muszę przyznać, że
gdyby nie koncert Paula Rodgersa,
będący wisienką na festiwalowym
torcie, to pewnie nie wybrałbym się
tym razem do tego uroczego zakątka
pod Ustką. I... żałowałbym. Bo, o
ile - zgodnie z przewidywaniami -
występ Rodgersa (o którym za
tydzień) był rzeczywiście
rewelacyjny, to pozostałe koncerty,
no może z jednym wyjątkiem, były
dobre, a nawet, jak to miało miejsce
w kilku przypadkach, znakomite.
10
sierpnia jako pierwszy wystąpił
zespół Kruk z Dąbrowy Górniczej.
Ekipa, którą widziałem po raz wtóry,
jest coraz lepsza. Purplowski hard
rock, purplowski skład, purplowskie
brzmienie, a nawet covery utworów
Deep Purple wcale nie przynoszą ujmy
Krukowi. Zresztą, musze przyznać, że
zadedykowany niedawno zmarłemu
Jonowi Lordowi, a wykonany w finale
utwór Child In Time zabrzmiał
tak, że „purpurowi” nawet w
najlepszej formie mogliby go Polakom
pozazdrościć.
Po Kruku
na scenie pojawił się Acid Drinkers,
serwując m.in. swoje słynne już
covery numerów takich jak: New
York, New York,
Et Si Tu N'existais Pas, Another Brick
In The Wall, Hit The Road Jack,
czy
Proud Mary. Stwierdzam krótko: Titus i jego drużyna uprawia
muzykę nie z mojej bajki, ale robi
to na światowym poziomie.
Wreszcie
sekstet Thin Lizzy. Ze starego
składu pozostał Brian Downey na
bębnach oraz gitarzysta Scott Gorham,
wsparli ich bardzo solidni muzycy, w
tym znakomity basista Marco Mendoza
(m.in. Whitesnake). Panowie zagrali
świetny koncert.
Emerald,
Jailbreak, Waiting For An Alibi,
Still In Love With You, The Boys Are
back In Town,
oczywiście Whisky In The Jar,
a na bis Don’t Believe A Word
i Black Rose. Rozkosz
dla uszu. Oczy cieszył widok
grających w jednym rzędzie czterech
wioślarzy. Piękny rockandrollowy
obrazek.
Drugi
dzień sierpniowej odsłony Festiwalu
Legend rozpoczęły Złe psy - zespół
Andrzeja Nowaka. W minionym roku
Nowak gościł w Charlotcie jako
gitarzysta TSA. Tym razem mógł
zagrać rolę lidera i frontmana.
Wypadł bardzo dobrze. Jego rajd z
gitarą po widowni wzbudził olbrzymi
aplauz. Swoistym smaczkiem koncertu
był gościnny występ kumpla Nowaka,
basisty zespołu Scorpions - Pawła
Mąciwody. Tego słonecznego wieczoru
solidny nowakowy „patriot rock”,
oparty głównie na numerach z płyty
Polska wypadł nader dobrze.
Z dużą
rezerwą podchodziłem do koncertu
Budki Suflera. Bałem się jej
festiwalowych szlagierów i
festynowej maniery wokalnej
Cugowskiego. Oświadczam jednak, że
Budka wypadła w Dolinie Charlotty
wybornie. Zagrała - pochodzące
głównie z jej dwóch pierwszych płyt
- najlepsze rockowe numery.
Krzysztof Cugowski, natomiast,
udowodnił, że jest znakomitym,
będącym w świetnej formie rockowym
wokalistą. Było magicznie, było
rockowo, było
czadowo-sentymentalnie, słowem:
wspaniale. Brawo.
Po Budce
nadeszła kolej na „wielkie
zwieńczenie wieczoru”. Koncert
legendy – zespołu Uriah Heep cieszył
się gorącym przyjęciem. Ta formacja
zagrała u nas nie pierwszy raz, a i
tak fani, by ją zobaczyć, przybyli z
całej Polski. Tuż przed koncertem
rozmawiałem z młodą dziewczyną,
która poświęciła krakowski Coke
Festival właśnie dla Uriah. A jak
zagrali? Zacznę o końca. Po
koncercie, a także następnego dnia
słyszałem z ust festiwalowiczów
opinie, że zagrali świetnie. Ale
były też zdania zgoła odmienne. Mick
Box, jedyny gość ze starego składu,
nigdy nie był wybitnym twórcą. Ten
rzemiecha został, co prawda, wsparty
przez basistę Trevora Boldera,
grającego przed laty m.in. z Davidem
Bowie, ale przez pozostałych
członków wspierany był już słabiej.
Bernie Shaw, nota bene najdłużej
śpiewający z zespołem wokalista, to
dla mnie tylko średniak. Tego
wieczoru zabrzmiały znane utwory.
Był i
Traveller In Time, i Sunrise,
i Gypsy, i Lady In Black,
i – oczywiście – July Morning,
a w końcu Easy Livin’.
Co z tego. Gdy w finale Box i Shaw
zaprosili na scenę blisko pół setki
dziewczyn z widowni, zrobiło się jak
na jakimś festynie - cholernie
badziewiarsko. Uriah Heep w
Charlottcie okazał się, niestety,
jakąś słabą, Bóg wie skąd wziętą,
coverową grupą.
Tak sobie
myślę jednak, że od czasu do czasu
należy przeżyć słaby koncert,
wówczas bardziej docenia się
muzyczne wydarzenia wysokiej próby.
Nazajutrz czekał mnie Paul Rodgers z
zespołem i byłem pewien, że się nie
zawiodę.
Krzysztof Borowiec
|