To był dla mnie
bardzo ważny podwójny krążek. Zgrany
na taśmę szpulową - odtwarzany był
na mojej ZT-ce dziesiątki razy. Choć
w tamtych latach moim ulubionym
albumem koncertowym był późniejszy o
rok Live
Dates -
zespołu Wishbone Ash, to jednak
upływ czasu zweryfikował opinię
ówczesnego nastolatka. Z kolei w
niekończącej się akademickiej
dyskusji, który zespół jest
ważniejszy w dziejach rocka - Led
Zeppelin czy Deep Purple - twierdzę,
że Zeppelin, ale w rankingu płyt
koncertowych to Deep Purple dzierży
laur zwycięzcy.
Kiedy latem 1972 roku
„Purpurowi” wylatywali do Japonii,
nic nie wskazywało na to, że właśnie
tam zostaną zarejestrowane ich
najlepszy występy. Roger Glover,
basista grupy i późniejszy wzięty
producent, tak wspominał tamte dni: Kiedy
przyjechaliśmy do Japonii (było
to pierwsze tournee zespołu po tym
kraju), powitano
nas kwiatami, prezentami i
transparentami. To było
fantastyczne. Podczas koncertu w
Budokan trzynaście tysięcy
japońskich dzieciaków śpiewało razem
z nami „Child In Time”. Niesamowite,
że przejechaliśmy pół świata i
przekonaliśmy się, iż Japończycy
znają teksty naszych utworów na
pamięć, nawet jeśli nie wiedzą, co
one znaczą. Jeśli kiedykolwiek był
taki moment, że czułem się dumny z
bycia cząstką Deep Purple, było to
właśnie wtedy.
Entuzjastyczna reakcja młodych
Japończyków dodała zespołowi poweru
i pewności siebie. Należy przy tym
przypomnieć, że strona japońska
nalegała również na wydanie płyty,
planowanej jako wydawnictwo
przeznaczone dla miejscowych fanów.
Kiedy wyrażono na to zgodę,
postawiono warunek, że inżynierem
dźwięku przy nagraniach ma być
sprawdzony fachowiec – Martin Birch.
Tak też się stało. Płytę wydano bez
dogrywania czegokolwiek w studiu, a
jak pisał niegdyś Tim Jones (magazyn Record
Collector): pokazała
ona surową majestatyczność Deep
Purple u szczytu sił.
Ciekawe, że przy przesłuchiwaniu
zarejestrowanego materiału Ian
Gillan, który miał chore gardło, był
„zawstydzony” swoimi wokalami, ale
było w tym, jak należy sądzić,
więcej kokieterii, niż stanu
faktycznego.
Dlaczego płyta z koncertów z
Japonii jest tak świetna? Odpowiedź
jest właściwie prosta, właśnie wtedy
Deep Purple brzmiał jak wielki,
idealnie zgrany, jednomyślny
Z-E-S-P-Ó-Ł. Stad też wzięły się
brawurowe dialogi, jakie zaserwowali
Ritchie Blackmore (gitara) – Jon
Lord (klawisze) w Smoke
On The Water, czy duet Gillan -
Blackmore w Strange
Kind Of Woman.
Zgodnie z ówczesnymi trendami
utwory, w porównaniu do studyjnych
pierwowzorów, zabrzmiały w wersjach
wydłużonych. Dla przykładu Space
Truckin’ rozrósł
się do niemal dwudziestu minut. Na
płycie sporo jest indywidualnych
popisów, ot, jak choćby powalająca
solówka na perkusji Iana Paice’a w The
Mule, co także było znakiem
tamtych czasów.
Wracając do Gillana, śpiewał jak
natchniony. W Child
In Time, jako człowiek, który
już wcześniej uczynił z krzyku
sztukę, przeszedł samego siebie.
Paweł Brzykcy tak to ujął: w
jego wokalizie mieści się
przerażenie, strach i wszystko to,
co dołujące, a nie możliwe do
zwerbalizowania. Zresztą już w
otwierającym album Highway
Star frontman
Deep Purple dopełnia szaloną,
dźwiękową burzę pierwotnymi
krzykami.
Każde nagranie wydane na Made
In Japan było
potężną, monumentalną wersją
studyjnego odpowiednika, w każdym
było coś zadziwiającego, a też i
każdy z muzyków potrafił wspiąć się
na wyżyny rockowej sztuki. Sztuki, a
nie tylko rzemiosła.
W Wielkiej Brytanii album
pojawił się przede wszystkim po to,
żeby powstrzymać handel bootlegami.
W Stanach Zjednoczonych wydano go
wiosną roku 1973, szybko tam
wskoczył na szóste miejsce listy
bestsellerów i stał się najlepiej
sprzedawanym wydawnictwem zespołu.
Zmarły miesiąc temu Jon Lord tak
wypowiedział się w końcu ubiegłego
stulecia: Nie
sądzę, aby w jednym życiu można było
wymyślić wiele takich riffów jak te
ze „Smoke On The Water” czy „Woman
From Tokyo”. Poszedłbym dalej w
tym stwierdzeniu. Sądzę, że takie
numery, jak: Highway
Star, Speed King, Strange Kind Of
Woman czy Space
Truckin’ -
skomponowane w jednym życiu - są
objawem zespołowego geniuszu. Jeśli
tak spojrzy się na te utwory, a do
tego uwzględni się słowa Iana
Paice’a: Te
numery nigdy nie były zagrane lepiej -
staje się jasne, że to koncertowe
arcydzieło jest - dla kogoś, komu
rock jest bliski, a kto nigdy tego
dzieła nie słyszał (jeśli to
możliwe) - „lekcją” absolutnie
obowiązkową.
Krzysztof
Borowiec
foto by Google
Search
|