Zanim przejdę do
występu, słów kilka o zmieniającej
się Dolinie Charlotty. To wspaniałe
miejsce do wypoczynku. O jego
walorach można by długo, ja jednak o
samym amfiteatrze, który uważam za
najsympatyczniejszy, a nawet za
najlepszy brzmieniowo otwarty obiekt
koncertowy w Polsce. Oczywiście,
jeśli ktoś lubi stadiony i mega show
na 100 tysięcy osób, to Charlotta
nie jest dla niego. Nie mniej jednak
od ubiegłego roku amfiteatr został
przebudowany i powiększony o kolejne
miejsca, „platforma konsumencka”
zniknęła z korony obiektu i została
przeniesiona, zresztą w przyjazny
sposób, na jego skrzydła. Dzięki
takiemu rozwiązaniu widownia
przewidziana wcześniej na pięć
tysięcy miejsc została powiększona
dwukrotnie.
Słynny
klawiszowiec Doorsów - Ray Manzarek
lubi Polskę, chętnie tu przyjeżdża.
Ma tu swoje korzenie, stąd bowiem
pochodziła jego babcia. W tym roku
artysta przywiózł ze sobą swojego
brata Ricka – bluesmana z Chicago.
Rick w odpowiednim momencie wsparł
kapelę swoją gitarą, występując w
czapeczce i bluzie z napisem:
Polska.
Manzarek
zapytany dlaczego już nie gra z nimi
John Densmore (perkusja) powiedział
enigmatycznie, że John jest
starszym, zmęczonym człowiekiem i
występy przestały go interesować.
Densmore (młodszy od Raya o sześć
lat) zablokował starym kumplom
możliwość występowania po szyldem
The Doors.
Stąd też takie pomysły jak: The
Doors Of The 21 Century, Raiders On
The Sotrm czy wreszcie Ray Manzarek
And Robby Krieger Of The Doors.
To
jednak nie ma większego znaczenia.
Cieszy fakt, że muzycy wciąż chcą
grać i – co więcej - mówią, że będą
to czynić dopóki starczy im sił i
dopóki na muzykę The Doors będzie
zapotrzebowanie. O to drugie wcale
bym się nie martwił.
13 lipca
w Dolinie Charlotty był letni,
trochę chłodny i niestety trochę
deszczowy wieczór. Zespół Manzarka i
Kriegera wystartował tuz po
dwudziestej drugiej. Odpowiednio
wcześniej pod sceną kłębiło się od
całkiem młodych, starszych i
zupełnie już niemłodych fanów
kalifornijskiego bandu. Tego
wieczoru widownia składająca się w
50% z młodzieży była bardzo pokaźna
(następnego dnia, kiedy grali Ten
Years After, Savoy Brown i Cactus
widzów było już o połowę mniej). W
tym przekroju wiekowym widowni nie
było nic dziwnego, wszak The Doors
to wciąż żywa legenda, na którą - co
pewien czas - wraca zwiększone
zapotrzebowanie, a nawet moda. I
bardzo dobrze, dla mnie moda na
Doorsów powinna być nieprzemijająca.
Zaczęli
dynamicznie – od Roadhouse Blues.
Niemal od razu stało się pewne, że
to będzie wieczór na solidnym
poziomie. Wokalista Dave Brock
śpiewał dobrze, swobodnie, bez
szarżowania, jego głos do złudzenia
przypomniał głos Morrisona, a on sam
wyglądał jak Jim przed czterdziestką
– z małym zastrzeżeniem: gdyby
Morrison jakimś cudem dożył tego
wieku (przy jego trybie życia),
miałby na pewno mniej sportową
sylwetkę.
Drugim
numerem tego wieczoru był hit
Break On Through, a zaraz potem
zabrzmiał Five To One. Już po
kilku numerach można było zauważyć,
że muzycy nie silą się na
brzmieniowe fajerwerki, że idzie o
to, by stare, uznane kawałki
brzmiały jak niegdyś, z niewielką
szczyptą nowoczesności, ot, jak
choćby w przypadku basowych
wycieczek Phila Chena czy bębnienia
Ty’a Dennisa. W tym drugim przypadku
trzeba stwierdzić, że oldskulowe i
jazzujące granie Densmore’a było
fajniejsze, ale też bez przesady. Z
kolei Robby Krieger grał po swojemu,
bez zbędnych popisów, które i tak
nigdy nie były mu potrzebne.
Tego
wieczoru zabrzmiały i Albama Song
Kurta Weila, i Back Door Man,
i Love Me Two Times, i
Touch Me. Zabrakło The End,
to jednak nazbyt morrisonowski
numer, ale z kolei ulubiony kawałek
Jima When The Music Over
zabrzmiał i muszę przyznać, że była
to - tak jak trzeba - transowa
wersja.
Nie
ukrywam, że czekałem na mój ulubiony
utwór Raiders On The Storm.
Ten ponadczasowy numer zabrzmiał
cudownie. W jego trakcie zaczął
padać deszcz i - z pomocą natury -
koncert stał się jakimś niezwykłym,
magicznym wręcz spektaklem.
W finale
wieczoru muzycy zaserwowali Light
My Fire. To było do
przewidzenia, wszak ten numer łączy
pokolenia i stanowi najlepsze z
możliwych zwieńczenie koncertu.
Brawo, brawo. Emocjonalny, pełen
wspomnień ogień zapłonął. Jednak o
tym jak i kiedy ów ogień wzniecać
wiedzą tylko wytrawni jego
strażnicy.
Krzysztof
Borowiec
foto by Google
Search
|