felieton nr 109

 
 

 

 
 
 
 

J.J. CALE - ARTYSTA NIEZAPOMNIANY

Z pewnym opóźnieniem wspominam dziś twórcę niezwykłego, darzonego szacunkiem i cieszącego się sympatią wśród znamienitych postaci światowej sceny muzycznej. Przed niespełna trzema tygodniami serce J.J. Cale’a nagle przestało bić. W grudniu artysta skończyłby 75 lat.

 

Z nagraniami Cale’a zetknąłem się dość późno, było to około1981 roku, kiedy artysta miał na swoim koncie sześć płyt. Od tamtej pory z każdym następnym wydawnictwem starałem się już być na bieżąco. Tak było to do ostatniego, zatytułowanego Roll On. Krążek ten ukazał się w 2009 roku i od pewnego czasu można było spodziewać się kolejnej płyty. Niestety.

            J.J. Cale nigdy nie był twórcą dla mas, jego największym sukcesem komercyjnym był singel Crazy Mama, który w 1972 roku dotarł do 22 miejsca listy Billboard Hot 100. Cale’owi jednak nigdy nie zależało na byciu megagwiazdą, sława nie była dla niego sprawą najważniejszą, stąd też nigdy nie zabiegał o media, rzadko udzielał wywiadów, a i w trasy wyruszał niezbyt często.

Materiał na swoją pierwszą płytę - Naturally – Cale nagrał w grudniu 1971 roku, miał wówczas 33 lata. Zaczął więc dość późno, ale też mocno na to pracował.

Oklahoma City, Tulsa, Nashville, Los Angeles i Nowy York to miasta, które wytyczają jego muzyczny szlak. Muzyczna ksywka J.J. zrodziła się w Los Angeles, w 1965 roku. Występował tam wówczas w słynnym klubie „Whisky A-Go-Go”. Jego programy odbywały się niejako w zastępstwie, czyli wówczas, gdy znany Johnny Rivers nie mógł pojawić się na estradzie. Żeby odróżnić jednak dwóch gości o tym samy imieniu (Johnny to właściwe imię Cale’a) Elmer Valentine – właściciel klubu - zaproponował Cale’owi by nazwał się J.J. Ten bez wahania przystał na to i od tej pory tak już zostało.

We wspomnianym 1965 roku Cale nagrał singel, który okazał się wówczas zupełną klapą, owym singlem było After Midnight. Pierwotna wersja tego numeru była w wykonaniu Cale’a zdecydowanie szybsza od tej, którą zdecydował się zamieścić na płycie Naturally. Ta druga zaistniała jakby w odróżnieniu od tego, co proponował w swojej wersji Clapton, u którego utwór po dziś dzień stanowi żelazną pozycję w koncertowym repertuarze. Kilka lat później, w 1975 roku Clapton wydał płytę Slowhand. Wraz z nią nagrał kolejną kompozycję Cale’a – Cocaine.

Z kompozytorskiej spuścizny „Luzaka” z Oklahomy korzystał jednak nie tylko ów wielki gitarzysta. Kompozycję Call Me The Breeze na stałe umieścił w swoim repertuarze zespół Lynyrd Skynyrd. Z kolei piosenkę Sensitive Kind wykonywał z powodzeniem Carlos Santana, a sięgnęli po nią także Spencer Davis Group oraz John Mayall. A jeśli chodzi o wpływ Cale’a na innych? Jeszcze przed laty stwierdzono, że Mark Knopfler, choć niegdyś niechętnie się do tego przyznawał, wzoruje się na technice gitarowej Cale’a.

Warto też wiedzieć, że J.J. to nie tylko domorosły talent z Oklahomy, to także gość, który nigdy nie stronił od nowych technologii w przemyśle nagraniowym. Jeszcze w latach sześćdziesiątych, pracując w studiach Nowego Jorku i Los Angeles, nagrywał między innymi takie ówczesne gwiazdy jak Brian Hyland czy heavyrockowy zespół Blue Cheer. Dziś uznaje się, że w piosence Crazy Mama, pochodzącej ze wspomnianej już płyty Naturally - po raz pierwszy w historii - Cale zastosował automatyczną perkusję. 

Zawsze odnosiłem wrażenie, że kiedy brzmi muzyka Cale’a to wyłącznie dobre wibracje unoszą się w powietrzu. Jego styl określono w swoim czasie jako laid back, czyli tyle co beztroski, swobodny, albo po prostu na luzie.  J.J. określał swoje muzykowanie  jako: łagodne, oszczędne, a nawet - nieco żartobliwie - nie dopracowane. Jego utwory to swoiste miniaturki, od klimatu których można się uzależnić. To takie proste, bezpretensjonalne, życiowe historyjki, opowiedziane przy akompaniamencie gitary i kilku innych instrumentów. Zagrane jakby od niechcenia, niekiedy bardziej zamruczane niż zaśpiewane, a jednak zniewalające swoim niepowtarzalnym urokiem.

            Czasem zastanawiam się, który z utworów Cale’a jest mi najbliższy. Sprawa jest szalenie trudna, bo tych ulubionych mam przynajmniej kilkanaście. Gdybym jednak miał postawić na jeden - wybrałbym Call Me The Breeze, ale nie wersję studyjną pochodzą z pierwszej płyty, tylko tę z albumu Live. To koncertowe wykonanie zostało zarejestrowane w 1994 roku podczas występu w San Francisco. Zawiera w sobie to co najpiękniejsze u Cale’a: słoneczny luz, przestrzeń, radość i coś, co po prostu wprawia w dobre samopoczucie. Zawsze gdy mam spadek nastroju sięgam właśnie po to nagranie. Serdeczne dzięki, dzięki za wszystko Panie Cale.

Krzysztof Borowiec

 

 

 tarnowski kurier kulturalny   tarnowski kurier kulturalny    tarnowski kurier kulturalny    tarnowski kurier kulturalny    tarnowski kurier kulturalny     tarnowski kurier kulturalny    tarnowski kurier kulturalny