Właściwie to
miałem o tym nie pisać, bo temat to
zgrany i ograny do cna w ostatnich
dniach. Chodzi dokładnie o fortunną
lub nie, jak kto woli, wypowiedz
rzecznika polskiego episkopatu ks.
dr Józefa Klocha na temat definicji
luksusu, którym według w/w nie jest
posiadanie przez szeregowego biskupa
samochodu za 150 tysięcy złotych
polskich. Palnąl, walnął, nie nabił,
zdarza się. Tym bardziej byłem
skłonny odpuścić, że to nasz
tarnowski rodak i wielu ludzi
doskonale go pamięta i dobrze
wspomina (za abp J. Życińskiego był
głównym informatykiem diecezji,
specem od komputeryzacji i
komunikacji społecznej). Poza tym
byłem przekonany, że natychmiast
ktoś wyżej (przewodniczący
konferencji episkopatu lub jakiś
kardynał) sprostuje i odpowiednio
skomentuje wypowiedz rzecznika oraz
przywoła do porządku nieco
rozbrykane ego naszego celebryty w
sutannie. Aliści, ponieważ władze
kościelne nabrały wody w usta i
udają, że nic się nie stało, a
przysłowiowe mleko rozlało się za
sprawą niechętnych hierarchii
mediów, postanowiłem wtrącić swoje
dziennikarskie trzy grosze.
Otóż, dla bardzo
wielu wierzących obywateli naszego
pięknego kraju posiadanie
jakiegokolwiek samochodu jest
luksusem, a dla tzw. klasy średniej
używającej na potrzeby swoich małych
smol biznesów aut liczących średnio
powyżej 10 lat i kosztujących od
kilku do kilkunastu tysięcy złotych
– bryka kosztująca powyżej 50
tysięcy to finansowy kosmos. Stąd
powszechne oburzenie na arogancję i
butę kościelnej wierchuszki, za nic
mającej swoje stada owieczek czy też
baranów (niepotrzebne skreślić), nie
do końca świadomych fundatorów owych
cywilizacyjnych fruktów.
Jako wierny syn
kościoła, szczególnie tego
definiowanego ostatnio przez papieża
Franciszka, chodzę po tym łez padole
i widzę np. najważniejszy kościelny
parking w mieście przy ulicy
Legionów, który jako żywo przypomina
salon samochodowy lub ekspozycję na
targach motoryzacyjnych. Nie inaczej
jest też za zamkniętymi bramami
kompleksu budynków przy ulicy
Piłsudskiego, szczególnie w dniach
różnego rodzaju odpraw i konferencji
dla średniego szczebla
funkcjonariuszy kościelnych, np.
proboszczów i dziekanów.
Ale zejdźmy
jeszcze niżej, na poziom przeciętnej
podmiejskiej parafii, której
proboszcz jeździ np. skodą octawią,
ale już nie z posługą do chorego,
czy też po kolędzie. Wtedy oczekuje
stosownych świadczeń ze strony
swoich parafian. Żyję już na tym
świecie czas jakiś alem jeszcze nie
spotkał, poza serialowym ks.
Mateuszem, kapłana jeżdżącego po
swojej parafii rowerem. (W dodatku w
sutannie, którą nagminnie zrzucają z
siebie nasi księża po wyjściu z
kościoła, udając poza nim cywili,
jakby się wstydzili, brzydzili,
bali…kogo…czego…) I nie chodzi rzecz
jasna o jazdę rekreacyjną czy też
sportową.
Chociaż ostatnio
pojawiła się w nieodległym od
Tarnowa miasteczku jaskółka
franciszkańskiej nadziei. Otóż
proboszcz tamtejszej parafii ponoć
jeździ… motorem. No ale jak się
okazuje nie dawno wrócił on z
placówki misyjnej na Ukrainie, a tam
posiadanie jakiegokolwiek jednośladu
może uchodzić za przejaw luksusu. Za
to na pewno powinny dać do myślenia
kościelnym ważniakom z Warszawy
wyniki najnowszego plebiscytu na
najlepszego proboszcza małopolski,
który wygrał ksiądz z Jurkowa, na co
dzień jeżdżący 14. letnim
volkswagenem golfem…
Ryszard Zaprzałka
(także w tygodniku
Miasto i ludzie)
|