Gdyby
żył, w
poniedziałek skończyłby 70 lat. Ale
umarł młodo, jako zaledwie 56-latek.
Wczesne zakończenie
edukacji, praca fizyczna, przyjaźń z
Anną Achmatową, niemożność
publikowania, proces za
"pasożytniczy tryb życia", łagier,
zesłanie ("Piękną biografię szykują
dla naszego rudzielca" - zauważyła
poetka na wieść o wyroku), wygnanie
z ojczyzny, zmaganie się z nowym
językiem - angielszczyzną. Wreszcie
profesura na amerykańskim
uniwersytecie i wiele wspaniałych
wyróżnień (stypendium dla geniuszy
Fundacji MacArtura, w 1987 r.
Nagroda Nobla, tytuł poety laureata
po raz pierwszy w historii przyznany
- przez Bibliotekę Kongresu
USA
- twórcy, dla którego angielski nie
był
językiem pierwszym) - zdążył Josif
Brodski zaznać w życiu
najróżniejszych szykan, represji i
upokorzeń, ale też nadzwyczajnego
uznania i światowej sławy. Urodzony
i wychowany w Petersburgu (w czasie
kiedy ten nazywał się jeszcze
Leningradem), mieście niezliczonej
ilości kanałów, mostów i placów,
przesiąkniętym zapachem wodorostów,
oblanym bladym, rozproszonym,
północnym światłem. Opisywał go już
na wygnaniu, z nostalgią, ale też
świadomością, że nigdy doń nie
wróci. Nawet jeśli będzie mógł. "Nie
wchodzi się dwa razy do tej samej
rzeki, nawet jeśli to Newa" - mówił.
Miejsce Petersburga zajęła w jego
sercu Wenecja. Pozostał jej wierny
aż do śmierci, tam został pochowany,
na cmentarzu na wyspie Saint
Michele.
By przypomnieć
i uczcić dzień jego urodzin, Znak
(oficyna równie zasłużona w
przekładach Brodskiego co "Zeszyty
Literackie") wznowił w pięknym
bibliofilskim wydaniu esej "Znak
wodny". To wydanie zilustrowane
melancholijnymi zdjęciami zimowej
Wenecji (autorstwo: Joanna
Gromek-Illg), a też uzupełnione o
trzy poświęcone miastu na lagunie
wiersze ("Laguna", "Strofy weneckie
I", "Strofy weneckie II").
"Znak wodny" napisał
z potrzeby serca (to czuje się w
każdym zdaniu), ale i na zamówienie
Venezia Nuova, konsorcjum lokalnych
i międzynarodowych firm o światowej
renomie, zarówno z sektora
publicznego, jak i prywatnego,
którym leży na sercu los miasta i
które postawiły sobie za cel
"prowadzenie badań, opracowywanie
projektów, testowanie rozwiązań,
które uchroniłyby miasto przed
zalewem morza i przywróciły utraconą
równowagę ekologiczną laguny".
Bolejąc, że
każdego roku miasto coraz bardziej
pogrąża się w wodzie, na okoliczność
jego ratowania Brodski gotów byłby
zostać nawet tyranem. "Nałożyłbym
limity na rozwój przemysłu i budowę
nowych domów w promieniu dwudziestu
mil od północnego wybrzeża laguny,
wybagrował i oczyścił kanały miasta
(wykorzystując do tej operacji
wojsko albo płacąc podwójne stawki
miejscowym przedsiębiorcom), po czym
napuściłbym do nich ryb oraz
odpowiednich bakterii, aby wody
pozostały czyste. Nie mam pojęcia,
jaki to rodzaj ryb i bakterii, ale
jestem pewien, że coś w tym rodzaju
istnieje. Tyrania rzadko bywa
synonimem znania się na czymś.
Ostatecznie mógłbym zadzwonić do
Szwecji i spytać o radę zarząd
miejski Sztokholmu: w tym mieście,
dość przecież przemysłowym i ludnym,
wystarczy wyjść z hotelu, a z wody
wyskakuje na powitanie łosoś".
Urodzony i wychowany w Petersburgu
(w czasie kiedy ten nazywał
się jeszcze Leningradem), mieście
niezliczonej ilości kanałów, mostów
i placów, przesiąkniętym zapachem
wodorostów, oblanym bladym,
rozproszonym, północnym światłem,
sportretował go czule w eseju
"Przewodnik po przemianowanym
mieście". Pisał tam: "Dwadzieścia
kilometrów Newy w obrębie miasta,
rozdzielającej się w samym centrum
na dwadzieścia pięć małych i dużych
odnóg, zapewnia mu takie lustro
wodne, że narcyzm staje się
nieuchronny. Odbijane w każdej
chwili przez tysiące metrów
kwadratowych ciekłego, srebrnego
amalgamatu, miasto jest jakby
nieustannie fotografowane przez
rzekę, a sfilmowany metraż wpada do
Zatoki Fińskiej, która w słoneczny
dzień wygląda jak przechowalnia tych
olśniewających obrazów". Opisywał go
już na wygnaniu, z nostalgią, ale
też świadomością, że nigdy doń nie
wróci. Nawet jeśli będzie mógł. "Nie
wchodzi się dwa razy do tej samej
rzeki, nawet jeśli to Newa" - mówił.
Miejsce
Petersburga zajęła
w jego sercu Wenecja.
Po raz pierwszy
zobaczy ł
ją w początku lat 60. na pocztówkach
z zimowymi pejzażami. Obiecał sobie,
że musi ją zobaczyć, co w tamtym
miejscu i czasie brzmiało
nieprawdopodobnie. Dotrzymał słowa.
Przez kilkanaście lat jeździł tam
regularnie poza sezonem, na kilka
zimowych tygodni, zwykle na Boże
Narodzenie i Nowy Rok. Może nie stał
się mieszkańcem Wenecji, ale na
pewno nie podpadał pod definicję
turysty. Zaś takiej Wenecji, jaka
wyłaniała się spod jego pióra, nie
spotkamy w żadnym przewodniku.
Pozostał
jej wierny aż do śmierci, tam został
pochowany, na cmentarzu na wyspie
Saint Michele. "My znikamy, a piękno
pozostaje" - przypominał w "Znaku
wodnym".
|