Rudolf Veiel
- człowiek,
który zdobył
Tarnów dla
Hitlera
Stało się! Z
dawna
wyczekiwana
wieść
obiegła
Tarnów. 1
września nad
ranem
hitlerowskie
Niemcy
weszły w
granice
Polski, bez
wypowiedzenia
wojny, bez
żadnego
ostrzeżenia.
A przecież
wypatrywani
i od kilku
miesięcy
oczekiwani
niczym
straszna
burza, która
gdy
przychodzi
daje chwilę
oddechu i
spokój, by
po chwili
niweczyć
wszystko co
na drodze.
Tarnów 1
września
1939 roku
wiedział, co
może się
zdarzyć. Po
akcji
dywersyjnej
na dworcu
PKP, po
skrytobójczym
zamordowaniu
dziecka w
pociągu
jadącym z
Krynicy -
ktoś
poczęstował
małą Basię
cukierkiem z
arszenikiem
- ludzie
oczekiwali
na
rozpoczęcie
wojny, jak
na hasło
zbawienne do
walki o
siebie, o
rodziny,
ojczyznę i
Boga, który
przecież nie
mógł stać po
stronie
wroga. Na
tę wieść
wszyscy byli
przygotowani
i czekali ,
czekali, że
już za
chwilę, za
godzinę,
skończy się
to wielkie
napięcie i
przyjdzie
rozwiązanie.
A jednak ta
wieść
spowodowała
wstrząsające
wrażenie.
Jedni
biegali po
mieście i
szukali
jakichkolwiek
wiadomości,
inni kryli się
w swoich
domostwach i
czekali z
okiem
przyklejonym
do szyb.
Straganiarze
uruchamiali
kramy,
księża
otwierali na
oścież
kościoły, a
na ulicach
zaczęli
zbierać się
młodzi
ludzie z plecakami na
ramionach,
gotowi
walczyć,
oczekujący
na pobór.
Jedni
uciekali na
północ, inni
na wschód. W
godzinach
przedpołudniowych
sklepy
wyprzedały
wszystkie
zapasy soli
i mąki. Jak
pisał
świadek
tamtych
dramatycznych
wydarzeń,
proboszcz
tarnowskiej
katedry
ksiądz Jan
Bochenek: "Czuć
było powagę
chwili. Ale
czuć było i
pewne
odprężenie.
Niepewność
znikła. Wola
tężała.
Wojna była
koniecznością.
Wojna była
świętą.
Wojna o
całość
naszych
granic,
wojna o
rodzinę
polską, o
mowę polską.
Była
gotowość do
ofiar,
gotowość do
poświęcenia.
Szli
ochotnicy,
tysiące
zgłaszało
się po broń.
Zrozumiano,
że sprawa
będzie
ciężka, ale
że to
musiało
przyjść".
Przez kilka
pierwszych
dni wojny
panowała
dziwna
cisza.
Wszyscy w
oczekiwaniu
na
doniesienia
o
bohaterstwie,
wielkich
czynach i
wygranych
bitwach
spoglądali w
zdumieniu na
przepływające
ulicami
Tarnowa masy
ludzkie,
tysiące
uciekinierów
zmierzających
na wschód.
Ci, którzy
jeszcze
wczoraj
decydowali
się na
pozostanie w
mieście,
nagle
znikali,
pakowali
podręczne
walizki i
wtapiali się
w tłumy
uciekinierów.
Tak wyszła z
Tarnowa
prawie cała
rada miejska
z
prezydentem
Brodzińskim
na czele.
Ten światły
i szlachetny
człowiek
poszedł
poddając się
gorączce
wojennej i
nigdy już do
domu nie
powrócił,
ponoć został
zadenuncjowany
przez
jednego z
mieszkańców
Tarnowa i
skazany
przez NKWD
na śmierć.
Miasto
pozostało w
zupełnym
osamotnieniu.
Pierwsze
bomby spadły
na dworzec
kolejowy, na
torowiska,
obok mostów.
Potem na
cmentarz i
na młyny
Romana i
cegielnię
Konstancja.
Po kilku
dniach
Niemcy
zbombardowali
ulicę
Narutowicza.
"Jakaś
ogólna
psychoza
ucieczki
poczęła
ogarniać
miasto.
Opuszczało
się mieszkania bez
określonego
celu, bez
odpowiednich
środków
lokomocji,
opuszczało
się w
pośpiechu. I
dziwna rzecz
- było tak,
że osoby,
które
zapewniały,
że za nic
nie opuszczą
miasta, za
chwilę
uciekały.
Było tak, że
nie kończono
obiadu, ale
piechotą
uciekano na
Lisią Górę,
Wolę
Rzędzińską
czy Rzędzin.
Było tak, że
w nocy
budzono się,
zabierano w
pośpiechu co
było pod
ręką i
uciekano.
Przepłacano
miejsca w
samochodach,
na wozach,
brano wózki
dziecięce,
napełniano
granatami i
pchano przed
sobą."
– pisał
cytowany
wyżej ksiądz
infułat dr
Jan
Bochenek.
W
tarnowskich
kościołach
pochowano
wszystkie
naczynia
kościelne,
ale drzwi do
świątyń były
otwarte całą
dobę. Obrazy
święte z
kościołów
podtarnowskich
zostały
przeniesione
do katedry.
6 września
ksiądz
Bochenek
obszedł
wszystkie
tarnowskie
ochronki i
szpitalne
oddziały.
Nie było
wyjścia, bo
na każde
spotkanie
wychodziły
tylko
kobiety z
dziećmi.
Mężczyźni
odeszli.
Wobec
narastającej
paniki i
braku
jakiegokolwiek
zarządu nad
miastem
ukonstytuował
się skład
rady
miejskiej.
Tymczasowy
zarząd
miasta
zebrał się
we czwartek,
7 września.
Ponad 30
obywateli
miasta
spotkało
się, by w
jakikolwiek
sposób
przygotować
Tarnów na
pewny już
wtedy wjazd
wojsk
niemieckich.
Przewodniczącym
nowego
zarządu
został były
burmistrz
Tarnowa Jan
Kryplewski,
a jego
zastępcami
inżynier
Edward Okoń
i Stanisław
Komusiński.
Do rady
powołano
księdza
Józefa
Lubelskiego,
adwokata
Antoniego
Małeckiego i
księdza
infułata
Jana
Bochenka.
Pełnomocnik
majątku
Gumniska
Antoni Skiba
zaofiarował
dla zarządu
lokal w
kamienicy
przy ulicy
Wałowej 2. W
tym czasie
Niemcy byli
już nad
Białą.
Niemiecki
desant
opanował
Wojnicz i
szybkim
marszem
zmierzał do
Tarnowa.
Ulice miasta
w
oczekiwaniu
na najgorsze
zupełnie
opustoszały,
pozamykano
wszystkie
sklepy, a
ludzie z
podtarnowskich
wsi
powrócili do
domów.
Niemcy
obsadzali
najważniejsze
ulice i
wprowadzali
swoje prawa.
Do Tarnowa
wjechała
pancerna
dywizja
generała
Rudolfa
Veiela,
"Wilka"
niemieckiego
blitzkriegu, przyjaciela
generała
Guderiana.
Rudolf Veiel
dowodził
dywizją na
początku II
wojny
światowej, w
kampanii
polskiej. 1
października
1939 roku
awansował na
generała
dywizji. Za
udział w
kampanii
polskiej
otrzymał
Okucie
Ponownego
Nadania
Krzyża
Żelaznego,
za kampanię
w 1940 roku
na zachodzie
Europy
otrzymał
Krzyż
Rycerski
Krzyża
Żelaznego.
Po
odpoczynku w
Austrii
przeniesiony
z dywizją do
Polski. Z
powodu
podejrzenia,
że jest
zamieszany w
zamach na
Hitlera 20
lipca 1944
roku został
odsunięty od
służby i
przeniesiony
do rezerwy.
Przy
końcu wojny
dostał się
do
amerykańskiej
niewoli, z
której
został
zwolniony 12
maja 1947
roku.
Niemiecki
generał nie
miał zbyt
wiele czasu,
więc
przyszedł na
spotkanie z
tymczasowym
zarządem
miasta w
okurzonym
płaszczu i
bez żadnych
wstępów
oświadczył,
że zebrani
są już pod
jurysdykcją
niemiecką i
są
zakładnikami
niemieckiej
armii na
wypadek
jakichkolwiek
zajść nie
sprzyjających
okupantom.
Początkowo
zarząd miał
zebrać się w
ratuszu, ale
z braku
kluczy
przeniósł
się do
kamienicy na
ulicy
Wałowej 2.
Zebrani
doskonale
znali język
niemiecki,
więc szybko
nawiązali
kontakt z
pilnującym
ich
austriackim
oficerem.
Wspominano
czasy
wiedeńskich
studiów,
doszukiwano
się
wspólnych
znajomych, a
oficer ze
spokojem
utwierdzał
zebranych,
że nic im
nie grozi.
Posłano po
kolację i
piwo. Pod
wieczór
padły dwa
strzały i
sytuacja
zmieniła się
radykalnie.
Do
pomieszczenia
wszedł
oficer z
rewolwerem w
ręku i
oświadczył,
że ktoś
strzelał ze
strony
cywilnej i
wszyscy
zgromadzeni
zakładnicy
muszą
ponieść
śmierć.
Ksiądz
Bochenek
zaczął
odmawiać
brewiarz, a
burmistrz
Kryplewski
oświadczył,
że to on
jest
odpowiedzialny
za miasto i
powinno się
jego
rozstrzelać.
Oficer
niemiecki
poprosił o
przybycie
generała
Veiela, lecz
ten
kategorycznie
oświadczył,
iż prawo
wojenne nie
może bronić
uwięzionych
i wyrok
zaakceptował.
Nikt nie
miał
wątpliwości,
że za chwilę
rozegra się
dramat.
"Wlokły
się długie
momenty. Od
czasu do
czasu
słychać było
rozmowę za
drzwiami.
Myślałem, że
to ostatnie
chwile. Nikt
nie
przerywał
milczenia.
Polecałem
duszę Bogu.
Stanęła mi
przed oczyma
duszy
katedra,
ołtarze,
widziałem
tabernakulum.
Żal mi było
odchodzić.
Trudno, Bóg
widocznie
chce tej
ofiary.
Niech się
dzieje Jego
wola.
Przypomniał
mi się dom
rodzinny,
matka,
bracia. Co
robi teraz
moja matka?
Zmęczony
zasnąłem.
Sen był
przerywany,
niespokojny.
Kiedy się
zbudziłem,
mrok. Tylko
przy świetle
słabej lampy
widziałem
twarze
towarzyszy,
blade,
przemęczone.
Zęby
zaciśnięte.
Każdemu żal
było umierać
i to umierać
tak" -
pisał ksiądz
Bochenek.
Dopiero
około
godziny
dziesiątej
cała sprawa
się
wyjaśniła.
Zakładnicy
zostali
zwolnieni do
domów, a
całą winą
Niemcy
obarczyli
dwóch braci
Chrząszczów
z ulicy
Katedralnej
i
natychmiast
ich
rozstrzelali
na ulicy
Krótkiej.
Nie wiadomo
na czym
polegała
wina
zabitych.
Być może to
sami Niemcy
stworzyli
prowokację,
by
skutecznie
zastraszyć
mieszkańców
Tarnowa. Już
na drugi
dzień na
mieście
ukazały się
afisze
informujące
o okupacji
niemieckiej
na ziemiach
polskich i
wprowadzeniu
nowych praw.
Za każde
przewinienie
była jedna
kara -
śmierć.
Jerzy Reuter
(Gazeta
Krakowska) |