Nowy
Rok bieży w
jasełkach leży i ani
się obejrzeliśmy, że
wraz z nim
nadciągnął prawdziwy
kataklizm
wygenerowany przez
Pocztę Polską, i nie
tylko. Otóż od
czwartku 2 stycznia
wszystkie przesyłki
z sądów i prokuratur
dostarczać nam mają
nie listonosze
ale…kioskarze oraz
inni sklepikarze. W
powszechnej opinii,
to jedna z
największych klęsk
biznesowych
dotychczasowego
monopolisty w
dostarczaniu
korespondencji
urzędowej.
Dotąd
system działał
prosto:
powiadomienia czy
wezwania z sądów i
prokuratur
dostarczała Poczta
Polska. Do drzwi
pukał listonosz, a
jeśli nie zastał
nikogo w domu -
zostawiał w skrzynce
pocztowej awizo.
Odbiór przesyłki
oczywiście odbywał
się w najbliższej
placówce pocztowej.
Od 1-go stycznia
2014 teoretycznie
nie zmieniło się
nic, poza operatorem
przesyłek. Tyle
tylko, że wszelkie
znaki na niebie i
ziemi wskazują, że
szykuje się potężny
skandal, by nie rzec
afera warta Komisji
Sejmowej.
Wszystko dlatego, że
przez najbliższe dwa
lata przesyłki
sądowe doręczać
będzie niewielka i
niemal nikomu
nieznana prywatna
firma, która
niepostrzeżenie
jesienią ub. roku
wygrała przetarg na
dostarczanie
przesyłek z sądów
powszechnych oraz
prokuratur. Chodzi o
Polską Grupę
Pocztową -
działająca od 2006
roku spółkę akcyjną,
będącą tak zwanym
"niepublicznym
operatorem usług
pocztowych". Stało
się tak dlatego, że
dotychczasowy
monopolista usług
pocztowych czyli
Poczta Polska nie
brała w ogóle pod
uwagę takiej
możliwości pod
uwagę. Jej zadufanie
brało się z
przekonania, że
prawo stoi po jej
stronie. Otóż,
zgodnie z art. 17
prawa pocztowego
tylko potwierdzenie
nadania wydane przez
Pocztę Polską ma moc
dokumentu
urzędowego. Przełom
w sprawie nastąpił 7
października 2013
r., kiedy to Krajowa
Izba Odwoławcza
oficjalnie
stwierdziła, że w
specyfikacji
przetargu nie można
wymagać, by dowód
nadania sądowych lub
prokuratorskich
przesyłek poleconych
był wystawiany z
mocą urzędową.
Wynikiem tej
kuriozalnej wykładni
była wygrana
Polskiej Grupy
Pocztowej, która
rychło podpisała ze
skarbem państwa
dwuletni kontrakt
wart blisko pół
miliarda złotych.
Ciekawe, że oferta
tej grupy była
niższa aż o 84 mln
złotych niż oferta
Poczty Polskiej.
Sam
fakt, że PGP wygrała
przetarg wynika z
dość prozaicznych i
- niestety -
typowych w Polsce
powodów: po prostu
firma przedstawiła
najtańszą ofertę.
Znacznie ciekawsza
byłaby jednak
odpowiedź - dlaczego
spółka mogła sobie
pozwolić na tak
znaczne obniżenie
ceny?
Warto
podkreślić, że
oferta PP była wbrew
pozorom dość
konkurencyjna -
przede wszystkim
dlatego, że jej
infrastruktura jest
bardzo rozwinięta i
dalsze świadczenie
usług dostarczania
przesyłek sądowych
nie wymagałoby od
firmy praktycznie
żadnych zmian.
Listonosze są
wszędzie, są
odpowiednio
przeszkoleni i mają
doświadczenie. Z
kolei PGP może
sprzedawać swoje
usługi taniej
ponieważ nie
utrzymuje ani tylu
placówek, ani
pracowników. I tu
zaczynają się
przysłowiowe
"schody"...
Otóż,
jednym z
podstawowych
warunków przetargu
było posiadanie
placówki pocztowej w
każdej gminie.
Podczas gdy, co
można wyczytać na
stronie internetowej
Polskiej Grupy
Pocztowej, obsługuje
ona tylko nieco
ponad 4 tysiące
miejscowości z
blisko 60 000
istniejących w
Polsce. Co w tej
sytuacji zrobiono?
Podpisano umowę o
współpracy z innym
prywatnym operatorem
pocztowym - InPost.
A kiedy i to okazało
się nie
wystarczające do
wypełnienia wymogów
przetargu, stworzono
kuriozalną sieć
quasi pocztową
obejmującą ponad 7
tys. placówek, z
których 5 tys. to…
kioski Ruchu!
Również w naszym
galicyjskim
miasteczku Tarnowem
zwanym, liczącym
było nie było 100
tys. dusz powołano
tylko 34 takie
punkty obsługi
korespondencji
sądowej, z czego 26
to kioski Ruchu.
Aliści, jak wynika
ze stron
internetowej
Polskiej Grupy
Pocztowej
www.pgpsa.pl są
wśród nich także
agencje finansowe,
osiedlowe
spożywczaki i inne
dziwy. Nie
doczytałem też tam,
co będzie z
korespondencją
sądową w
miejscowościach
gdzie nie ma swoich
agend PGP, takich
jak m.in. Lisia Góra
czy Tarnowiec. Może
dostarczać ją tam
będzie policja…(!) .
Co z
tego wynika? Można
oczywiście cieszyć
się, że po
kilkudziesięciu
latach złamany
został monopol
Poczty Polskiej,
wszak wszelkie
działania
antymonopolowe są
dobre dla
gospodarki. Warto
jednak zastanowić
się jakie
konsekwencje niesie
ta „rewolucja” dla
zwykłego
Kowalskiego.
Po
pierwsze - to
kwestia prywatności.
O ile listonosz jest
osobą w pewnym
sensie zaufania
publicznego, o tyle
"pani kioskarka" już
nie. I nie ma tu nic
do rzeczy fakt, czy
"pani Krysia z panem
Staszkiem" z
osiedlowego
warzywniaka są
osobami do szpiku
kości uczciwymi. A
co się stanie jak na
przykład "pani
Krysia" przeziębi
się i przyjdzie
posiedzieć w jej
zastępstwie ktoś
inny? Oni po prostu
nie są ani
teoretycznie ani
praktycznie
przygotowani do
solidnej i
bezpiecznej obsługi
cudzej
korespondencji.
Odrębną kwestią
pozostaje, w jaki
sposób będziemy
powiadamiani o
skierowanej do nas
korespondencji? Skąd
będziemy wiedzieć
gdzie ją odbierać?
Po
drugie - o ile
Poczta Polska
zdążyła przez lata
wypracować
odpowiednie
procedury
postępowania oraz
standardy pracy
listonoszy, dzięki
którym można było
spodziewać się
względnie pewnego
dostarczenia
korespondencji oraz
poszanowania jej
prywatności, o tyle
trudno to samo
powiedzieć o rzeszy
zupełnie
przypadkowych
sklepikarzy,
kioskarzy czy nawet
zatrudnionych w PGP
i podobnych firmach
doręczycieli. Poza
tym listonosz zanim
zostanie dopuszczony
do wykonywania
swojego zawodu musi
przejść podstawowe
badania
psychologiczne oraz
- co jest w
kontekście urzędowej
korespondencji
niezmiernie istotne
- przedstawić
zaświadczenie o
niekaralności. Tak
czy inaczej, ludzie
przez których ręce
będzie przechodzić
nasza korespondencja
sądowa nie muszą
spełniać praktycznie
żadnych warunków
formalnych i - w
obecnej sytuacji -
faktycznie trudno
byłoby od nich tego
wymagać.
Po
trzecie - nikt
raczej nie pociągnie
do odpowiedzialności
"pani z kiosku”,
jeśli przesyłka nie
dotrze do adresata.
Doręczyciel Poczty
Polskiej odpowiada
za swoją pracę i
podlega w mniejszym
lub większym stopniu
zarówno kontroli,
jak i konsekwencjom
służbowym
wynikającym ze złego
wypełniania
obowiązków. Trzeba
też pamiętać, iż
jest zatrudniony na
podstawie umowy o
pracę zawartą z
przedsiębiorstwem
państwowym i
gwarantującą wypłatę
wynagrodzenia w
terminie, ale też
ochronę przed
nieuzasadnionym
zwolnieniem. Jak to
się ma np. do
ekspedientki, która
nie ma żadnej
stabilności pracy i
którą pracodawca
może przecież z dnia
na dzień zwolnić, bo
np. "interes źle
idzie"? Jakie może
ponieść konsekwencje
za "zgubienie" kilku
przesyłek z sądu czy
prokuratury?
Praktycznie żadne,
przecież nie jest
urzędnikiem
państwowym...
Po
czwarte - w
przypadku większości
procedur sądowych i
prokuratorskich - ze
szczególnym
uwzględnieniem
wszelkiego rodzaju
przesłuchań oraz
rozpraw - obowiązuje
podstawowa zasada:
jeśli adresat
przesyłki (np.
wezwania) nie
odebrał jej w
wyznaczonym
terminie, uznaje się
ją za doręczoną.
Jeśli więc
prokurator wzywa nas
na przesłuchanie,
ale wezwanie do nas
nie dotrze, to
niestety
stwierdzenie "nie
otrzymałem listu z
prokuratury" nie
usprawiedliwi naszej
nieobecności w
wyznaczonym miejscu
i terminie. W
efekcie możemy
spodziewać się
ukarania - począwszy
od drobnej grzywny,
na ograniczeniu
wolności
skończywszy, nie
mówiąc już o
przymusowym
doprowadzeniu przed
"oblicze
sprawiedliwości"
przez policję.
W
obliczu tak
skandalicznej
sytuacji wypada
zapytać wprost: kto
za tym stoi?
Przetarg
rozstrzygnięty
został jesienią 2013
roku, a umowa
podpisana w
pośpiechu w połowie
grudnia - po to, by
Polska Grupa
Pocztowa mogła
zacząć realizować
zakontraktowane
usługi już od
początku roku 2014.
Umowa opiewa na
ponad 500 milionów
złotych i ma
zagwarantować
dostarczenie przez
dwa lata 98 milionów
przesyłek, co
przekłada się na
koszt jednej
przesyłki
przekraczający 5
złotych. Czyli
wyższy niż cena
listu poleconego z
potwierdzeniem
odbioru nadanego na
"zwykłej poczcie".
Wobec tego - po mamy
jeść tę pocztową
żabę?
Tak
więc wraz z
nadejściem nowego
roku nastała też
nowa era w
komunikacji pomiędzy
sądami i
prokuratorami a
petentami. "Nowa" -
nie znaczy niestety
"lepsza". Oby nie
okazała się
rzeczywistością
rodem z filmów
Barei.
Ryszard Zaprzałka |