Poetyka spokojnego napięcia…

…czyli dramatyczne konsekwencje splunięcia przez Murzyna o dwa centymetry za blisko butów białego robotnika budowlanego. Rzecz dzieje się w Afryce, ale równie dobrze mogłaby zdarzyć się w Europie i gdziekolwiek indziej na świecie.

Chodzi o najnowszą premierę w Solskim (16.11.2013), gdzie na podziemnej (undergroundowej) scenie dano polską prapremierę sztuki francuskiego geja Bernarda Marii Koltèsa pt. „Walka czarnucha z psami” w reżyserii spolonizowanego Włocha Jakuba Porcari. Sztukę dla tarnowskiego – i szerzej: dla polskiego teatru – odkryła kierownik literacka tej sceny Anna Wakulik. To ostatnia realizacja byłej już dyrektor artystycznej Eweliny Pietrowiak, która jednakowoż nie doczekała dnia premiery, więc nie do końca za nią odpowiada. 

Aliści, jak powiedział w jednym z wywiadów reżyser spektaklu, „zakochała się w proponowanej przeze mnie sztuce przy pierwszym czytaniu”. Ja, jak większość widzów,  nie czytałem scenariusza sztuki, więc może nie wszystko percypuję jak trzeba. Ale wiem, kto kogo zabił oraz dlaczego, chociaż nie bardzo rozumiem, po co każą nam jeść tę żabę…

Scenariusz sztuki powstał w oparciu o notatki Koltèsa o „Walce czarnucha z psami” w tłumaczeniu Jakuba Porcari i Szczepana Orłowskiego, dodatkowo rozbudowany o projekcje filmowe.  „Zeszyty – tłumaczył przed premierą reżyser – zawierają rzeczy, z których Koltès ostatecznie zrezygnował. Jest to jednak znakomita literatura i szkoda byłoby widzów jej pozbawiać. Są tam przede wszystkim sny postaci, ich monologi wewnętrzne albo opisy ich cech psychicznych. Pomyślałem więc, żeby zmontować te fragmenty z oryginalnym tekstem, nie niszcząc przy tym fabuły. W tym celu przełożyłem wspólnie ze Szczepanem Orłowskim „Zeszyty” na język polski i dokonaliśmy swoistej kompilacji, wzbogacając opowiadaną na scenie historię.”

 Koltès był jednym z czołowych przedstawicieli francuskiego teatru absurdu i autorem wielu nowoczesnych, zwykle wywołujących kontrowersje, sztuk. Będąc gejem (zmarł na AIDS), spotykał się często z postawami niechęci, homofobii. Doprowadzało go to do wyobcowania ze społeczeństwa, w jakim żył, samotności i stanów depresyjnych. Jego sztuki (podobnie jak wiele prac Geneta, który był jego literackim mentorem), budują obraz człowieka uwikłanego w wewnętrzne spory, próby ucieczki od samotności i protest wobec nieczułego społeczeństwa państw zamożnych.

I taka też jest „Walka czarnucha z psami” –  pokłosie podróży Koltèsa do Ameryki Południowej i Afryki, gdzie po raz pierwszy zetknął się z zawłaszczeniem tamtejszych terenów przez kulturę białych. To rozpisana na cztery osoby: trzech mężczyzn i kobietę opowieść o władzy i pożądaniu rozgrywająca się w Afryce w drugiej połowie XX wieku.

Na europejskiej budowie ginie czarny robotnik. Jego współplemieniec Alboury (Tomasz Wiśniewski) przychodzi po ciało. Kierownik budowy, Horn (Ireneusz Pastuszak) i pracujący z nim inżynier Cal (Aleksander Fiałek) nie chcą go wydać. Sytuacje dodatkowo komplikuje pojawienie się Leone (Kinga Piąty), kobiety sprowadzonej przez Horna do Afryki. I chociaż od początku wiadomo, że nie o tytułowego „czarnucha” i psa tu chodzi, tylko o walkę jednego białego człowieka z drugim białym, przy udziale trzeciego białego udającego czarnego (lub odwrotnie), o dominację nad  przybyłą z Paryża białą Lejdy. Ale też szerzej o zachowanie ich lokalnego status quo.

Tyle tylko, że to klasyczny papierowy dramat, w którym teatralny absurd (autor sztuki) konkuruje ze sceniczną ściemą (reżyser), w dodatku wszystko to przyprawione afrykańskim sosem. I nie ratuje tego „festiwalowego”  fajerwerku efektowna multimedialna oprawa, która tak naprawdę przeszkadza – zderzona z budowlanym entourage oraz przyzwoite aktorstwo.

To ewidentny przerost formy nad treścią, świadczący o inscenizacyjnej bezradności twórców owego dzieła, którzy jakby zapomnieli, że w teatrze najważniejszy jest aktor i widz.  Najlepiej potwierdziła to przypadkowa awaria techniczna podczas spektaklu, który oglądałem. Chwilowo zdefektowany projektor całkowicie obnażył artystyczną impotencję (miejmy nadzieję, że chwilową) młodego reżysera. Kiedy zniknął obraz i dźwięk, okazało się, że król jest nagi. Technika wygrała, przegrali widzowie.

I tylko aktorów żal, którzy grając w tym ciężkostrawnym teatralnym zakalcu nadspodziewanie dobrze sobie radzą – „emanując poetyką spokojnego napięcia”, jak napisał jeden z lokalnych recenzentów… cokolwiek to znaczy.

Ale cóż, jaka premiera, taka recenzja.   

 

Ryszard Zaprzałka   

 

 

 

 tarnowski kurier kulturalny   tarnowski kurier kulturalny    tarnowski kurier kulturalny    tarnowski kurier kulturalny    tarnowski kurier kulturalny     tarnowski kurier kulturalny    tarnowski kurier kulturalny