Oczywiście,
dwór Żbika, szczelnie
otaczający go przy każdej
okazji, dosłownie i w
przenośni, na podobieństwo
kordonu ochroniarzy
otaczającego co bardziej
“umiłowanych przywódców”,
albo – jak kto woli –
kordonu sanitarnego
otaczającego osobników
mogących stanowić
potencjalne zagrożenie –
otóż ów kordon siłą rzeczy
jednocześnie ograniczał (P)rezydentowi
horyzont i kontakt z
rzeczywistością; a był ów
kontakt, jak przystało na
XXI wiek – coraz bardziej
wirtualny, a coraz mniej
realny, przeto Śmigłemu nie
pozostawało już nic innego,
jak od wielkiego dzwonu
“Putinując” na czacie z
podstawionymi poddanymi,
lewitować w samozachwycie,
mężnie wpadając w pułapki
wynikające z faktu bycia
zakładnikiem partyjnego
koalicjanta, którego wyczyny
nieustannie trzeba żyrować,
w nadziei na przyszłą
lukratywną “dożywotkę” oraz
mężnie omijając pułapki
wynikające ze
zdradzieckiego, a i tak
coraz bardziej ograniczanego
kontaktu z pospólstwem,
radnymi i dziennikarzami,
gotowymi bezczelnie zadać
jakieś pytanie, zamiast
karnego przeklejenia
propagandy, nadesłanej przez
magistracki Wydział Kontroli
Prasy.
Dzień był jak
co dzień – na kabotynowskim
rynku, niebu i coraz
bardziej nielicznym
przechodniom, którzy
bohatersko jeszcze stąd nie
wyemigrowali, mimo nie
znalezienia posady w jedynym
poważnym zakładzie pracy, a
więc w magistracie – niebu i
wszystkim tym ludziom
urągały i złorzeczyły na
rynku popękane, ruchome
płyty, podstępnie
podcinające nogi, a
pamiętające samego jeszcze
marszała Ciemielę, co to (p)rezydentem
będąc, tak je spartaczył, że
teraz jak wieść niesie,
przez jakichś pismaków na
ten temat przyciśnięty,
fukał, że rynek to nie
miejsce na żadne festyny i
koncerty, podczas których
głośniki, klaskanie i tupot
stóp kabotynowskich
miłośników muzyki, naruszają
delikatną strukturę
położonych płytek,
przekształcając je
systematycznie w przestrzeń
do uprawiania sportów
ekstremalnych. I słusznie
Ciemiela tym pismakom
powiedział – jeszcze by tego
brakowało, by pospólstwo
płytę rynku masowo deptało!
Przykład innych miast
pokazuje, że na rynkach
żadnych imprez się nie robi,
poza wyborczymi; a najlepiej
to by było cały kabotynowski
rynek przemianować na
wszelki wypadek na skansen,
którego żywą ozdobą byłyby:
pozornie były dyrektor
Mauzoleum Odkrywkowego Tate
Barozs, specjalnie
zrekonstruowane na te
potrzeby antysemickie napisy
– oraz szereg barierek
okalających popękane płyty,
opatrzonych napisem: “nie
deptać trawników!”.
A że
niedaleko pada przegniła
gruszka od schnącej jabłoni,
ku podtrzymaniu, a nawet
twórczemu rozwinięciu
tradycji partactwa, niebu i
przechodniom urągała również
ulica, co do której
kabotynowianie spierali się,
czy winna nosić imię byłego
szefa byłego Kabotynowskiego
Nierządu Dróg Miejskich,
zlikwidowanego dla
zamaskowania tego nierządu,
czy też winna upamiętniać
swym imieniem samego Żbika
Śmigłego – a to ku
przestrodze potomnych. Ulica
ta, po niekończącej się
“Barei” modernizacyjnej,
właśnie miała być poprawiana
po raz piąty, zwiastując
kolejną falę bankructw
właścicieli okolicznych
biznesów i biznesików. Z
każdym dniem rosły więc
szanse na to, że Śmigły
dzięki niej zapisze się w
historii, na kartach Księgi
Rekordów Biznesa – gdzie
ulica owa byłaby zapisana
jako najdłużej modernizowana
ulica świata... Tymczasem
nieprawidłowości w tej
“inwestycji” nie dopatrzyła
się pono nawet tutejsza
Prr-rokuratura, orzekając,
że wykonawca jest bez winy,
albowiem Specyfikacja
Istotnych Warunków
Zamówienia przygotowana
przez urzędników, zawierała
wprawdzie kolor płytki, ale
nie wspominała o płytki tej
parametrach technicznych.
Orzeczenie owo (o ile jest
prawdziwe i pismaki czegoś
znowu nie “przekręciły”)
pozwalało domniemywać, że
gdy kabotynowscy nierządnicy
ogłaszają przetarg na zakup
samochodu, łacniej określą
jego kolor, niż to, do czego
ma służyć.
“Jak tam
było, tak tam było, ale
nigdy to jakoś nie było,
żeby jakoś nie było”
- tak czy “jakoś tak” o
podobnych sprawkach zwykł
mówić Dobry Wojak Szwejk,
poddany Austro-Węgier, choć
zaledwie o kilkadziesiąt
kilometrów na wschód od
Kabotynowa, o takich samych
sprawkach można było mówić “bardak”,
a i to przez grzeczność i z
obawy o własne
bezpieczeństwo: zatem, skoro
wykonawca był bezwinny – to
i tym bardziej bezwinny musi
być urzędnik – bo jakże by
to wyglądało, gdyby oskarżyć
urzędnika, a już zwłaszcza
takiego bogatego nie tylko
doświadczeniem, ale przede
wszystkim bogatego bogatą
wiedzą! Tak więc
Prrrrokuratura postępowanie
umorzyła, winnych nie
znalazłszy, narażając
gawiedź na potężny dysonans
poznawczy i pozwalając
pospólstwu snuć kolejne
“spiskowe teorie dziejów”, z
kategorii tych spiskowych
teorii, które niekiedy z
czasem lubią przeradzać się
w “spiskową praktykę”; poza
tym kabotynowianie musieli
szykować się na piąty remont
świeżo wyremontowanej,
głównej arterii miasta.
Musieli się też przy tym
wreszcie przyzwyczaić do
faktu, że każdą inwestycję
kabotynowskiego magistratu
należy traktować w
kategoriach zwykłego
zjawiska przyrodniczego,
takiego jak powódź czy
gradobicie – słowem: jako
dopust Boży. Zadanie to było
o tyle łatwiejsze, że w
sąsiednich uliczkach także
co i rusz rwano dopiero co
położoną kostkę lub asfalt,
było więc pod dostatkiem
miejsc i czasu, żeby do tego
“bardaku” przywyknąć.
Nie inaczej
było zresztą z niesławnym
przejściem podziemnym i
wieloma innymi inwestycjami,
a zwłaszcza z kabotynowskim
teatrem, słynnym na świat
cały samym tylko przejściem
dla publiczności,
usytuowanym w miejscu, w
którym we wszystkich
teatrach świata publiczność
siedzi, a nie “chodzi”, bo z
środka przecie najlepiej
widać. Gdyby tę logikę
odrobinę tylko rozwinąć i
gdyby wówczas, pod okiem
kabotynowskiego (p)rezydenta
w podobny sposób budowano
takie, dajmy na to, zakłady
karne, których w Kabotynowie
dostatek – rychło mogłoby
się okazać, że to wszyscy
mieszkańcy Kabotynowa stali
się uwięzionymi
przestępcami, a przepastny
mur z drutem kolczastym ma
za zadanie chronić przed tą
tłuszczą pozostających w
środku ludzi “normalnych” i
“cywilizowanych”. Ale to
może później, gdy sytuacja
dojrzeje do tego, by (p)rezydent
Kabotynowa, wzorem włodarzy
całego państwa, swój własny,
magistracki teatr przy ul.
Mickiewiczcza otoczył
zasiekami, by ostatecznie
uwięziwszy w ten sposób sam
siebie, zagwarantować sobie
niczym nie zmącony
błogostan.
Póki co
zatem, jeżeli chodzi o
“właściwy” teoretycznie
teatr i jego widownię, to
pozostałe “wyróżniki”
zmodernizowanego gmaszyska,
choć znane wąskiemu gronu
wtajemniczonych, czekały
dopiero na oficjalne
odkrycie, na podobieństwo
dokumentacji technicznej tej
“modernizacji”, ku
przerażeniu magistrackich
nierządników, zabranej dwa
lata temu przez radnego
Niepojadło. O dokumentację
tę przez cały ten czas na
wszelki wypadek nikt się nie
dopytywał. Dokumentacja owa
oczekiwała “lepszych
czasów”, które niezawodnie
można rozpoznać zawsze po
tym, że “wiatr historii”
zmienia kierunek oraz po
tym, że różni ludzie na
wyścigi wówczas wyciągają z
szaf i szuflad różne kwity,
by dowodnie wykazać, że oni
czuwali, oni o wszystkim
wiedzieli, ale się nie
odzywali w oczekiwaniu
właśnie na ów “wiatr
historii”. I o ile
Niepojadło, z racji
emerytury – podążał sobie
tam, gdzie sam chce, o tyle
owi “różni ludzie” zbierali
“różne kwity” po to, by
wyciągnąwszy je gdy “zmieni
się wiatr historii” - jednym
susem wskoczyć, niby Wał-ęsa
motorówką przez płot – do
panteonu bohaterów...
Tak tedy
Kabotynów rósł w siłę,
mierzoną kolejnymi
powstającymi obiektami
wielkopowierzchniowymi. O
ile bowiem siła krajów
rozwijających się i
rozwiniętych mierzona jest
chociażby najnowszymi
technologiami, o tyle siłę i
potencjał krajów, a więc i
miast zwijających się,
mierzyć można liczbą
powstających hipermarketów,
które po paru latach
zmieniają nazwę, by móc cały
zysk wyprowadzić za granicę.
Takie hipermarkety, zamiast
rzeczywistych centrów
produkcyjnych czy
usługodawczych, były cechą
charakterystyczną państw i
miast postkolonialnych,
właściwą dla ludów
podbitych.
Drugą cechą
charakterystyczną dla takich
obszarów podbitych, było
organizowanie wszelakich
“forów”, najchętniej
“gospodarczych”, czy
“przedsiębiorstw”, których
głównymi uczestnikami byli
“samorządowcy”, radni i
urzędnicy, a które to
gospodarcze “fora” symulować
miały rzeczywisty
gospodarczy rozwój, w
sytuacji, gdy rozwój ten
zmienił się w niedorozwój.
A skoro już o
ludach podbitych i podbojach
mowa; mądrość etapu, owego
roku 2013 polegała i na tym,
że nie trzeba już było
zwieszać z balkonów ani
żadnych flag z wroną, ni
flag z sierpem i młotem - w
sytuacji, w której nawet na
kabotynowskich gAzotach
zaczynali gnieździć się
“strategiczni partnerzy” i
“przyjaciele” ze Wschodu.
Tymczasem, podczas gdy
kabotynowianie czekali na
wyprowadzenie, likwidację,
czy upadłość kolejnych
spółek, gAzoty – podobnie
jak większość spółek skarbu
państwa, spółek komunalnych,
a nawet ministerstw –
czekały na kolejnego
prezesa, czyli kolejnego
polonistę, pedagoga,
psychiatrę etc. itp.,
których to fachowców
jedynymi zaletami była
umiejętność odpowiedniego
ustawienia się w odpowiednim
miejscu i czasie i zajęcia
odpowiedniej pozycji – a
która to zdolność dawno już,
pod rządami Pogardy
Obywatelskiej, zastąpiła
jakiekolwiek kompetencje.
Tak więc póki
co, żadnych obcych flag w
Kabotynowie nie wieszano,
tym bardziej że na
wszystkich urzędach wisiała
już niebieskogwiaździsta
flaga okupanta,
reprezentująca twór, który
oficjalnie nawet w Traktacie
Lesbońskim flagi nie
posiadał, a któremu
dobrowolnie poddał się lud
cały; jedna tylko Pogarda
Obywatelska na plakatach
wzywała, by wraz z nią
świętować sztucznie
stworzone “święto flagi”,
mające jednoczyć tych,
którzy nazbyt się wstydzą
oficjalnie świętować
komunistyczne święto 1 Maja,
a przed świętowaniem 3 Maja
mają zbyt duże obawy, bo to
zapachniałoby
niebezpiecznymi,
niepodległościowymi
ciągotami, czyli
nacjonalizmem, faszyzmem i
ksenofobią, wzbudzając
dodatkowo ciąg skojarzeń z
Targowicą, zdradami i
linczami. Ów wstyd i owe
obawy łączyły się w jedno
pod uśmiechniętym logo
Pogardy Obywatelskiej, stąd
też potrzeba “wspólnego”
świętowania zbliżającego się
święta flagi 2 Maja, była
tym bardziej paląca i
uzasadniona, bo przecie
wobec tylu porażek i
skandali inwestycyjnych,
politycznych, gospodarczych
i kryminalnych – coś
świętować było trzeba,
gromko manifestując
niezaprzeczalny sukces, w
nadziei, iż powstały hałas,
jak orkiestra na Titanicu,
zagłuszy łoskot tonącego
okrętu.
Tak tedy, w
roku owym, tak do
poprzednich podobnym, w
Kabotynowie tętniło życie
pulsem przedśmiertnym, a
ludek tubylców dwoił sie i
troił wokół zajęć
przypominających coraz
bardziej zasypywanie
wykopanych przez siebie (lub
częściej przez rządzących) –
dziur. Z kolei kabotynowski
nierząd zajmował się tym, na
czym znał się najlepiej –
czyli pi-arem.
Poza tym
część kabotynowian,
zwłaszcza ta skarana
członkostwem w jednej takiej
spółdzielni, po drugiej w
tym roku podwyżce opłat,
zamarła w oczekiwaniu na
podwyżkę trzecią – tym razem
związaną z “ustawą
śmieciową” - będącą
wypadkową efektów
niekompetencji rządu,
parlamentu, ideologicznych
szaleństw łunijnych
decydentów i
krótkowzroczności tych,
którzy uległszy namowom
rodzimych stręczycieli,
zagłosowali za akcesem do
Eurokołchozu, w owej chwili
utraty rozsądku i zdolności
logicznego myślenia wobec
mannoniebnych iluzji
zapominając, że nigdzie na
świecie nie ma nic za darmo,
a wręcz przeciwnie.
A może oni po
prostu nie umieli już żyć
bez jakiegoś Kraju Rad?
Zatem ów Rok
Pański 2003 trwał w
najlepsze, zaś dnia tego
pamiętnego deszcz popadywał,
a słońce nie świeciło, bo
się czegoś wstydziło.
Albowiem jeden z kolejnych
nadchodzących dni miał być
dniem niezwykłym, ponieważ
obradować miała zdRada
Miejska Kabotynowa, od
długiego już czasu medialnie
nie filmowana, a to w trosce
o przestrzeganiu paragrafu,
zakazującego siania
zgorszenia publicznego, do
którego w takiej sytuacji
niechybnie by doszło – przez
co na wszelki wypadek
kabotynowianom ograniczono
nawet osobisty dostęp do
sali obrad, z czego pożytek
był podwójny: oto bowiem
istnienie broniącej dostępu
do sali obrad Straży
Miejskiej – znalazło
wreszcie swoje uzasadnienie.
O tem jednak,
co w owej sali lustrami
wypełnionej się podówczas
wydarzyło, opowiem w
kolejnym odcinku...
Mirosław
Poświatowski
UWAGA: Treści
prezentowane w niniejszym
cyklu zastrzeżone są
licencją poeticą (r); nie
roszczą sobie pretensji do
bycia prawdziwymi i mogą
okazywać się czczymi
spekulacjami – stąd każdy
zapoznaje się z nimi na
własne ryzyko. Jednakże
wszelka zbieżność opisanych
tu wydarzeń oraz osób z
wydarzeniami oraz osobami
prawdziwymi, jest jak
najbardziej nieprzypadkowa i
zamierzona.
Jeżeli
czytasz niniejszy tekst, to
znaczy że cenzura go jeszcze
nie zdjęła – skopiuj go
więc, a link prześlij
znajomym. |