Rok 1944. Okupacja.
Zwykła wiejska, biedna galicyjska
rodzina. W niej dwoje nastolatków –
Zofia (ur. 1928) i Kazimierz (1932).
W odległości niespełna kilometra, w
przysiółku Zalesie, w domu niewiele
bogatszym schroniła się Felicja
Binder, żona Stanisława –
podporucznika WP, wraz z córką
Barbarą. Basia była dokładnie w
wieku Zofii. – Czasem ją
odwiedzałam, pokazywała mi jak się
szydełkuje. Robiły z matką swetry na
drutach. Z tego żyły. Była straszna
nędza. Rodzice czasem dawali im
osełkę masła – wspominała Basię
licząca 83 lata Zofia. Kazimierz
młodszy od siostry pamięta więcej. –
Przy- chodziły do nas obie. Były
zaprzyjaźnione z rodzicami.
Zakupywały jajka, masło. Okazuje
się, że nie tylko nabiał. Kazimierz
w chwili wybuchu wojny liczył tylko
siedem lat, ale był zręcznym
chłopcem. Bardzo szybko opanował
sztukę przędzenia na kołowrotku,
czyli robienia przędzy z owczej
wełny. Przędła bowiem cała jego
rodzina, ale on miał najmniej
gospodarskich obowiązków. Szybko
stał się dobrym przędzarzem.
Binderowa zakupywała od jego
rodziców także przędzę, z której z
córką wykonywały swetry. Czy Basia
wiedziała, że jej ojciec nie żyje
zamordowany w Katyniu przez
bolszewickich oprawców? Sądzę, że
nie. Nawet gdyby jej matka nie miała
złudzeń co do losu swego męża, to
chyba nie informowałaby o tym swej
córki. Obie miały podstawy do
poczucia pełnego bezpieczeństwa.
Mieszkały wśród życzliwych ludzi.
Przyjaciół. W odległości
kilkudziesięciu metrów Stasia –
chrześnica Felicji, rok młodsza od
Basi. W tym domu także jej
przyjaciółka Adela, trzy lata
starsza. Wychowanej w mieście Basi
te przedłużone wakacje (od nauki)
mogły się jawić jako beztroski
okres. Stanisława Burnat (1929),
chrześnica Felicji Binder: –
Zachwycała się przyrodą. Lubiła
chodzić po lesie. Zbierała kwiaty.
Nosiła je do kościoła. Była
koleżeńska, lubiła się śmiać,
wybuchała gromkim śmiechem. Zawsze
miała przy sobie lalkę, w kieszeni
fartuszka, czy kostiumu. „Przynosi
mi szczęście” – mówiła. Najbardziej
w pamięci wszystkich, którzy ją
znali zapisały się jej włosy. Bujne
po pas, czasem rozpuszczone,
najczęściej zaplatane w jeden
warkocz lub warkoczyki. Ciemne, może
czarne. Ale nie wszystkim. Edwardowi
Wojtanowiczowi, starszemu od Basi
trzy lata, zapisały się w pamięci
jako jasne. Często odwiedzał
Łazarków, mieszkających obok
Kubiczów. Widywał Basię siedzącą w
sąsiednim ogródku na zwykłym
wiejskim stołku. Także młodsza od
Basi Antonina Kwiek (1933) pamięta
dobrze, że to były jasne włosy. Od
śmierci Basi Binder upłynęło pełne
66 lat. Mimo to dla wszystkich mych
rozmówców jest to sprawa, która
nadal wywołuje emocje. Niezależnie
od tego czy znali ją osobiście, czy
też pamięć o niej zachowali na
podstawie wspomnień bliskich. –
Basia. Widzę ją przed oczami. Wydali
wyrok na niewinne babki. Nie były
Żydówkami – wyrzuca z siebie
Antonina.
* * *
W poszukiwaniu grobu
Basi udałem się do Lichwina w maju
2011 roku, wraz z mieszkańcem
Siemiechowa Romanem Kwiekiem.
Pamiętał tę ziemną mogiłę sprzed
ponad pół wieku. Bez problemu
odszukał kwartał, gdzie to miało
być. Ba, stał tam krzyż drewniany, o
którym mi wcześniej mówił. Śladu po
grobie nie było. Lichwiński cmentarz
jest mały, postanowiliśmy od- szukać
grób pochowanego tu także
domniemanego zabójcy Barbary,
kaprala WP Stefana Chrzanowskiego,
zwanego powszechnie Kasprzokiem.
Wiedziałem, że jego rodzina
postawiła mu solidny nagrobek z
napisem, iż był bohaterem. Grobu
Stefana Chrzanowskiego także nie
znaleźliśmy. Do Romana podeszła
Dorota, mieszkanka Lichwinia. Na
dźwięk nazwiska bez wahania
zaprowadziła nas do okazałego
nagrobka wybudowanego – jak się
później okazało w 2003 r. Na
znajdującej się obok krzyża pionowej
tablicy znajduje się tekst: MYCIŃSKA
HELENA lat 40 MYCIŃSKA JOANNA lat 22
BINDER ALICJA BINDER BARBARA lat 16
ZAMORDOWANE W SIERPNIU 1944 r. Po
przeczytaniu epitafium zapytałem p.
Dorotę, czy wie przez kogo ofiary
zostały zamordowane. Wiedziała. –
Jego grób jest tuż obok. I
rzeczywiście. Grób Kasprzoka
znajduje się w od- ległości 6-7
metrów od zbiorowej mogiły jego
ofiar. Nie sposób było domyśleć
się, że to właśnie poszukiwany przez
nas grobowiec. Początkowo z
nieczytelnych napisów dwóch tablic
znajdujących się na postumencie
krzyża odczytałem tylko dwa słowa:
Gruszka oraz bohater. Nie wiedziałem
jeszcze wtedy, że Gruszka to
konspiracyjny pseudonim Kasprzoka.
Poniżej dobrej jakości nagrobkowa
fotografia młodego mężczyzny,
przystojnego blondyna, w mundurze WP.
Uciąłem krótką pogawędkę z p.
Dorotą. Okazało się, że o zabójstwie
tych kobiet wiedziała bardzo dużo,
mimo że urodziła się sporo po ich
śmierci. Była to cenna informacja,
że ta sprawa żyje w społecznej
świadomości Lichwina. Zachęta, aby
temat drążyć dalej.
* * *
Zalesie, przysiółek w
którym Felicja Binder z córką
schroniła się czasie II wojny
światowej znajduje się na pograniczu
Siemiechowa, Gromnika i Chojnika,
wsi powiatu tarnowskiego. Do
Kubiczów, rodziny od dawna
zaprzyjaźnionej jej matka
przyjeżdżała od dawna. W 1929 r.
Felicja i Stanisław Kubicz (zm.
1986) byli rodzicami chrzestnymi
Stasi – dziecka urodzonego w
sąsiedztwie. Po blisko 70. latach
odtworzenie okoliczności
zlikwidowania Felicji i Barbary
Binder jest sprawą trudną. Użyłem
świadomie słowa „zlikwidowania”.
Zbowidowski partyzant Józef Duliński
(1914) (nie obwiniany o udział w
tej zbrodni) uważa: – To była akcja
podziemna. Były obserwowane. Na
pytanie z jakiego powodu akcja ta
została przeprowadzona, Józef
Duliński odpowiedział, że nie wie.
To przekreślało sens dalszej
rozmowy. Odniosłem wrażenie, że
cechowała go partyzancka
solidarność. Toteż nie zadałem
pytania, skoro nie zna motywów, to
skąd ma przekonanie, iż to
(uzasadniona) akcja, a nie zwykła,
pospolita zbrodnia? Poza tym jakie
argumenty przemawiały za likwidacją
16-letniej dziewczyny? To że były
obserwowane przez partyzantkę
potwierdza Antonina Kwiek. Zapytałem
ją, dlaczego. – Podejrzewali, że
były Żydówkami. Wspomniany już
Kazimierz krótko po wojnie wyjechał
na nauki i w rodzinnych stronach
bywał coraz rzadziej. Pojechałem do
niego pod Warszawę z przekonaniem,
że jego pamięć nie będzie zaśmiecona
późniejszymi plotkami. Gdy
wymieniłem nazwisko Binder zapytał:
– To takie Żydówki, które zostały
zamordowane na Zalesiu...? – Nie
wiedział, że stało się to w
Lichwinie. Zapytałem jak sądzi,
dlaczego zostały zamordowane. –
Uważane były za osoby zamożne.
Powyższe uproszczenie jest
prawdziwe, jednak jak każde
uproszczenie nie do końca. Ale po
kolei. Zapewne pochodzenie przodków
Barbary było po- średnią przyczyną
tej „akcji podziemnej”. Chrześnica
Binderowej przypomina sobie, że w
dzieciństwie była mowa, iż Binder
miał niemieckich przodków. W Galicji
to nie było zjawisko rzadkie.
Niemcami byli przodkowie Brücknerów,
Estreicherów, Zollów, Polów (Pohl) i
dziesiątków innych rodzin
zasłużonych dla polskie kultury:
Dziadek Barbary – Gustaw Binder –
był rewidentem oddziału rachunkowego
CK Wyższego Sądu Krajowego w
Krakowie. Jego syn i Marii z Haistów
– Stanisław Ludwik Binder urodził
się 24 lutego1900 r. W latach 1918-
1921 bronił polskich granic jako
żołnierz 2 pułku szwoleżerów oraz 4
pułku piechoty legionów. Do rezerwy
został przeniesiony w 1921 r. 29
czerwca 1926 r. mianowany został
podporucznikiem. Wcześniej ukończył
Akademię Handlową (1921), a później
Wyższy Kurs Nauczycielski w 1931 r.
Wiadomo, że poślubił Felicję z
Frischów. No i wiadomo, że zginął w
Katyniu. Nazwisko Stanisława Bindera
znajduje się w notatnikach
znalezionych przy zwłokach dwóch
jeńców: ppor. Tadeusza Igielskiego
(z adresami: Cielętniki, p.o. Żytno
oraz Kraków, ul. Straszewskiego 12)
i kpt. Feliksa Gadomskiego. Kasprzok
przed wojną w stopniu kaprala
służył w 16 pułku w Tarnowie.
Zdaniem Wojtanowicza „na początku
wojny uciekł z bronią i później
grasował w czasie okupacji”.
Pierwszej części powyższej opinii
przeczy informacja Zygmunta Dziubana,
sołtysa Lichwina z czasów okupacji,
w już po wojnie spisywanych
zapiskach. Przy nazwisku Kasprzoka w
wykazie żołnierzy z Lichwina
uczestniczących w kampanii
wrześniowej napisał w uwagach:
„lekko ranny, później bandyta”.
Skoro był lekko ranny to
uczestniczył w walkach. W latach
1942- 45 w stopniu sierżanta był
komendantem placówki AK w Lichwinie.
Fakt ten został odnotowany tylko w
jednej pracy historycznej. Jego
nazwisko, pseudo konspiracyjne
Gruszka (bez stopnia) znajduje się w
wykazie placówek tarnowskiego obwodu
AK2. O sierżancie Gruszce nie
wspomniał ani razu Stanisław Derus,
autor książki opisującej walki
lokalnej partyzantki z okupantem na
tym terenie3. Zdecydowana większość
moich rozmówców nie nazywała
Kasprzoka partyzantem, ale bandytą.
Dla Dziubana jest on
„zwyrodnialcem”, a jego kompania –
„hordą”. Aby nie było wątpliwości.
Sierżant Gruszka działał w
strukturach akowskich i wcale nie
jest pewne, że to on wpadł na
pomysł, aby wzbogacić się na rabunku
bezbronnych kobiet. Ale na pewno ten
pomysł mu się spodobał. Nie tylko
jemu. No i zbrodni dokonano na jego
terenie. Sądzę, że inicjator tej
„akcji podziemnej” – kimkolwiek był
– nie miał problemów z ustaleniem,
jakich przodków miała Felicja Frisch
z domu. Wystarczyło, że wiedział
tyle, ile dzisiaj pamięta Stanisława
Burnat. Rodzice Binderowej byli
wyznania mojżeszowego, Felicja wraz
z rodzeństwem przeszła na
katolicyzm, wierna religii przodków
pozostała nadal jej matka. Zatem
jest prawdopodobne, że w żyłach Basi
płynęła krew niemiecka i żydowska.
Austriak z pochodzenia Adolf Hitler
postanowił zlikwidować Żydów.
Wszystkich. Polacy hitlerowskiego
okupanta nie kochali, ale niektórym
rodakom ten pomysł podobał się. Ba,
z niego korzystali. Problem tzw.
szmalcowników jest powszechnie znany
od dawna. Mimo zagrożenia Polacy
Żydom pomagali. W Lichwinie
przechowała się „Żydóweczka u
Myjkowskiego Franciszka” (Dziuban) i
po wojnie wyjechała do USA. Binderki
były w dużo lepszej sytuacji niż
Żydóweczka od Myjkowskiego. Myślę,
że przeżyłyby szczęśliwie okupację,
gdyby nie powszechne przekonanie, że
Felicja była krewną, może nawet
siostrą Heleny Mycińskiej
mieszkającej w tymże Lichwinie.
Zażyła znajomość między paniami
Mycińskimi a Binderkami mogła
wynikać z innej przyczyny.
Stanisława Burnat wiedziała, że mąż
Mycińskiej także zginął w Katyniu.
Jeśli to prawda, to był nim zapewne
starszy posterunkowy Jan Zygmunt
Miciński, s. Stanisława, urodzony 28
marca.1897 r. w Markach. Mycińskim w
Lichwinie powodziło się dobrze.
Joanna była weterynarzem. Przed
zaplanowaną „akcją pod- ziemną”
Kasprzok złożył wizytę sołtysowi
Dziubanowi i „robił wywiad skąd są
te kobiety, jakie stare, czy się
meldowały”. Potem jego horda
odwiedziła ich mieszkanie. Dokonali
rewizji. Początkowo nic nie
znaleźli. Już po przeszukaniu
całego domu ktoś poniósł miednicę z
wodą stojąca na taborecie z
szufladą. Poruszenie taboretu
spowodowało dźwięk przesuwających
się w nim kosztowności. – Tego
szukaliśmy – miał powiedzieć jeden z
partyzantów. Zabranie kosztowności
nie uratowało życia obu kobiet.
Wydano wyrok śmierci. – Z jakim
uzasadnieniem? – zapytałem
Stanisława Duraczyńskiego, który mi
o tym opowiadał. – Posiadanie
kosztowności. Pani weterynarz
została wywabiona z domu pod
pretekstem konieczności leczenia
konia. Zaprowadzono ją do lasu.
Dalszy scenariusz nie jest znany.
Kiedy córka nie wróciła do domu,
matka zaczęła ją szukać. Także do
domu nie wróciła. Mycińskie
zamordowano 5 sierpnia 1944 r.
„Ludzie mówią (naoczni świadkowie),
że przy podziale łupu, który zdobyli
po Mycińskiej, chcieli się
postrzelać sami między sobą, tak
darli jak zgłodniałe wilki owcę
znalezioną, o tym mi powiedział
Stankowski Ignacy” – odnotował w
swych zapiskach Dziuban. Duraczyński
pamięta, że o maszynę do szycia ze
„spadku” po Mycińskich przez kilka
dni kłóciły się dwie kobiety. Przy
ludziach wymyślały sobie po latach z
tego powodu. Ba... – Po wojnie
wznowiono naukę w szkole. Córki
„partyzantów” wywoływały zazdrość
większości dziewcząt posiadaniem
miejskiej bielizny – do dziś pamięta
Janina Duraczyńska.
* * *
Praca nad tym tekstem
stała się dla mnie historyczną
terapią. Współpracy odmówiły mi
tylko dwie osoby na kilkadziesiąt
rozmówców. Z niektórymi spotykałem
się kilkakrotnie. Zaledwie kilku
było świadkami tamtych czasów.
Pozostali dzielili się tymi
strzępami wspomnień rozmów z
osobami, u których opisane
wydarzenia po- zostawiły trwałe
ślady w pamięci. Odczuwałem pełne
poparcie dla podjętej próby
wyjaśnienia okoliczności tej „akcji
podziemnej”. Ba, za sprawą moich
rozmówców lista informatorów
powiększała się. Kilka tygodni po
wizycie na cmentarzu w Lichwi- nie
zatelefonowała do mnie poznana tam
pani Dorota z krótkim pytaniem. –
Interesują pana jeszcze te Żydówki
z Lichwina? – Tak. – To proszę się
skontaktować ze Stanisławem
Duraczyńskim, wiceprzewodniczącym
Rady Gminy Pleśna. Okazuje się, że
ten nagrobek to efekt kilkuletnich
starań właśnie państwa Janiny i
Stanisława Duraczyńskich. To
współczesny wymiar losu Basi Binder.
Rodzinny dom Duraczyńskiego
znajdował się przy drodze
prowadzącej do „lagru” – obozu, w
którym byli przetrzymywani
hitlerowcy więźniowie. Czasami
przechodzili obok ich domu. Źle
ubrani, wynędzniali. Duraczyńska
mama, z zawodu krawcowa, ze starych
ubrań szyła jakieś łachy, robiła z
nich zawiniątka, do których wkładała
własnoręcznie pieczony chleb,
tobołki przerzucano za ogrodzenie
„lagru”. Okolicznościami śmieci
Mycińskich i Binderek długo żył cały
Lichwin. Ich pochówek pozostawił
trwały ślad w mentalności obojga
Duraczyńskich, w 1950 r. jeszcze
dzieci. – Grób był zaniedbany,
ludzie po nim chodzili. Mąż zawsze 1
listopada stawiał na nim znicze. To
co mnie najbardziej bolało, to że ta
zbrodnia nigdzie nie jest
odnotowana. Teraz już jest –
Duraczyńska tłumaczy motywy ich
działania. A nie było to
przedsięwzięcie łatwe. – Staszek daj
temu wszystkiemu spokój – mówili
Duraczyńskiemu. Korespondencję w ich
imieniu prowadziła Janina.
Początkowo nie znali nawet danych
osobowych pomordowanych. W sprawie
„znajdującej się na cmentarzu
parafialnym w Lichwinie zaniedbanej
mogiły ofiar terroru – czterech
kobiet ze Lwowa” pisali do IPN już w
2002 r. Nadeszła odpowiedź: „brak
jest akt w tej sprawie”. Duraczyńska
zainteresowała Radę Ochrony Pamięci
Walk i Męczeństwa. Rada pismem z 20
listopada 2002 r. prze- słała sprawę
dyrektorowi Wydziału Polityki
Społecznej Małopolskiego Urzędu
Wojewódzkiego. Ten początkowo nie
zrobił nic. Więc kolejny list do
Rady. 6 sierpnia 2003 r., która
ponagliła Wydział. List Rady z 26
sierpnia 2003 r. musiał sprawić
satysfakcję Duraczyńskim. Jest w nim
mowa, że Małopolski Urząd Wojewódzki
„rozważy przyznanie dodatkowych
środków finansowych na remont
wspomnianej mogiły w roku
przyszłym”. Ważna była sprawa napisu
na tablicy nagrobkowej. Nie jest to
przecież prywatny grobowiec. Poprzez
Polski Czerwony Krzyż poszukiwali
krewnych ofiar, pisali nawet do
Konsulatu Ukrainy, aby znaleźć ślady
ich pobytu we Lwowie. Także do
Archiwum Państwowego w Tarnowie. Tu
także brak źródeł w sprawie
„zamordowanych osób o nazwiskach
Mycińska i Binder”. Duraczyńscy sami
podjęli kroki w celu ustalenia, kim
były ofiary Kasprzoka. Dotarli do
zamieszkałej w Krakowie rodziny
sołtysa z czasu okupacji i na
podstawie zachowanej księgi
meldunkowej ustali dane, które
znalazły się na tablicy nagrobkowej.
W księgach znajdowało się błędne
imię Felicji Binder, brak jej wieku
i prawdopodobnie błędne nazwisko
Micińskich. Także za sprawą
Duraczyńskich 22 czerwca 2004 r.
sekretarz ROPWiM Andrzej Przewoźnik
uprzejmie prosi urząd wojewody
małopolskiego „o podjęcie działań
mających na celu uznanie przez
wojewodę małopolskiego wspomnianej
mogiły za grób wojenny, zgodnie z
ustawą z dnia 28 marca 1933 r.” Nie
ukrywam, iż „Osełka” ma dla mnie
także wymiar osobisty. Przywoływani
we wstępie Zofia i Kazimierz to
moje starsze rodzeństwo. Tę tytułową
osełkę masła, dawali czy sprzedawali
Felicji Binder moi rodzice.
Dowiedziałem się o tym u schyłku
pierwszej dekady XXI w. Toteż nie
potrafię podejść do tej zbrodni bez
emocji. I więcej zrozumienia mam
dla anonimowego oprawcy, który – być
może bez jakichkolwiek emocji –
strzelał w tył głowy ppor.
Stanisława Bindera niż do sąsiada z
Lichwina, który chciał wzbogacić się
na tragicznej sytuacji jego żony i
córki, uczestniczył w gwałcie
zbiorowym, a na końcu zastrzelił je.
Nie twierdzę, że osobiście. Nie wiem
kto pociągnął za spust. Nie ma to
dla mnie żadnego znaczenia. Kat ojca
Basi był NKWD-owcem, a jej i matki
oprawca – kapralem WP. Barbara
Binder mogłaby dożyć do dziś. Na
pewno nie powinna umrzeć tak młodo
i w takich okolicznościach. Na pewno
jej oprawca nie powinien być
akowcem. Na jednym spotkaniu z
trójką mieszkańców Chojnika, w
pobliżu osławionego lasu Szmercówka,
który wraz z Kasprzokiem tak mocno
zapisał się w zbiorowej pamięci
czterech wsi, Józefa Nowak (ur. ok.
1940) zadała mi proste pytanie. –
Dlaczego dopiero teraz, po tylu
latach ktoś interesuje się tą
sprawą? – Pytanie to można odebrać
jako zarzut lub przynajmniej
zdziwienie. Że tak późno. O
napisaniu tego tekstu myślałem od
kilkunastu miesięcy. Zniechęcał mnie
obrzydliwy wymiar zbrodni.
Przestałem mieć wątpliwości po
zobaczeniu programu Tomasza Lisa z
Janem Grossem po wydaniu książki
Krwawe żniwa. A konkretnie po
usłyszeniu argumentów „prawdziwych
Polaków” zarzucających Grossowi
zniesławianie narodu polskiego.
JERZY S. ŁĄTKA
|