Ilu
obecnie członków liczy
Zgromadzenie Synów Maryi ?
Około
100 ojców. Działamy w 6.
krajach. Zgromadzenie jest
obecne we Włoszech,
Argentynie, Chile, na
Filipinach, w Meksyku i
Polsce. Dom Macierzysty
mieści się w Genui a Dom
Generalny w Rzymie.
Dlaczego
Polska?
Osiedlenie
się w Polsce było
odpowiedzią na wezwanie
papieża Jana Pawła II aby
otworzyć się na wschód. To
było wkrótce po runięciu
Muru Berlińskiego… Kościół
zachodni zaczął po
partnersku dostrzegać
kościoły wschodnie. To
wyznaczyło jeden z naszych
podstawowych chryzmatów. W
jego realizacji Polska
miała, i ma być, swoistym
pomostem, takim miejscem
startowym w naszej drodze na
Wschód. Wszystko rozegrało
się w Argentynie - nasz
generał spotkał się z jednym
z misjonarzy z diecezji
Tarnowskiej. Wynikiem tych
rozmów było zaproszenie
przez ówczesnego biskupa
tarnowskiego Józefa
Życińskiego Zgromadzenia
Synów Maryi do diecezji
tarnowskiej.
Ale czemu
właśnie Brzozówka?
Synowie
Maryi początkowo mieszkali w
Tuchowie, u Redemptorystów,
żeby się nauczyć języka.
Były przymiarki na inne
parafie. Były też niejakie
trudności z ludźmi, którzy
po prostu nie chcieli w
sąsiedztwie Włochów… I wtedy
ktoś podpowiedział
biskupowi, że blisko Tarnowa
jest dom wystawiony na
sprzedaż (dotychczasowi
właściciele wyjechali do
Ameryki). W roku 1991 dom w
Brzozówce został kupiony i
po niezbędnej adaptacji (dom
był w stanie surowym) rok
później Synowie Maryi się
tutaj wprowadzili.
Początkowo rezydowało tutaj
tylko dwóch Włochów: ojcowie
Mario Roncella i Francesco
Puddu oraz jeden
Filipińczyk..
Obecnie
Zgromadzenie prowadzi w
Brzozówce normalną parafię.
Przełomowym momentem dla
zgromadzenia był koniec lata
1994 roku, kiedy to
Brzozówka została erygowana
jako rektorat, co oznaczało
pewną samodzielność.
Rektorem został mianowany
o.Francesco Puddu. Ksiądz
Biskup zalecił, aby Ojcowie
dokończyli budowy kaplicy
dojazdowej. 8 grudnia 1994
r. w Brzozówce została
ustanowiona parafia.
Posługuje dla niej trzech
ojców i jeden brat.
Jak to się
stało, że chłopak ze Śmigna
został księdzem, w dodatku
misjonarzem?
Synowie
Maryi to rzadkość w Polsce,
jedyny dom naszego
zgromadzenia w Polsce
znajduje się właśnie tutaj w
Brzozówce. Niejako po
sąsiedzku organizowane były
tutaj spotkania dla
młodzieży, różne inne formy
działalności. Kolega który
był tak jak ja lektorem w
Śmignie, przyciągnął mnie
tutaj pierwszy raz żeby
poznać tę wspólnotę. To była
atrakcja, bo byli tutaj
obcokrajowcy. W taki sposób
się to zaczęło. Nigdy nie
myślałem o wstąpieniu do
zgromadzenia Synów Maryi,
wręcz przeciwnie, myślałem o
wstąpieniu do seminarium
diecezjalnego.
Ale co się
stało takiego, że życiowym
wyborem stało się
kapłaństwo? Jakieś nagłe
wydarzenie?
Nie, nie było żadnego
takiego wydarzenia. Moje
powołanie dojrzewało powoli
właśnie tu, na tych polach,
na drodze z Brzozówki do
Śmigna. Codzienną drogę do
domu poświęcałem na
modlitwę, różaniec.
Skończyłem liceum w
Tarnowie, potem poprosiłem,
abym właśnie tutaj mógł
poznać życie zakonne, równo
rok spędziłem w tym domu.
Potem wyjechałem do Werony.
Tam jest dom formacyjny
nowicjatu naszego
Zgromadzenia.
Nowicjat
trwał rok?
Tak.
Później normalne, regularne
studia na Papieskim
Uniwersytecie Urbanianum w
Rzymie, zwieńczone
magisterium. Najpierw dwa
lata filozofii, następnie
rok duszpasterskiej
praktyki. Wyjeżdżaliśmy do
zwykłych parafii, gdzie w
przyszłości mieliśmy
pracować. To była bardzo
pouczająca konfrontacja
życia seminaryjnego z życiem
świeckim.
Skończył
ksiądz rzymskie studia i co
się dalej?
Po dwóch
latach filozofii wyjechałem
na Filipiny, na rok. To inny
kraj, inny język, kultura,
klimat, a także kuchnia.
Jaki język
tam obowiązuje, angielski?
Angielski.
Już samo to, że w naszej
rzymskiej grupie było ponad
40 narodowości, a na
uniwersytecie ponad 100,
sprawiało, że codziennie
można było rozmawiać w
każdym języku w jakim tylko
się chciało. To było
naprawdę coś wielkiego,
niesamowita przygoda,
doświadczenie
wielokulturowości. Tal więc
jadąc na Filipiny już sporo
wiedziałem o tym kraju, jego
mieszkańcach, kulturze,
języku…
Czy był
ksiądz jedynym duchownym z
Polski? Byli tam jeszcze
jacyś Polacy?
Nie, nie było
Polaków. Byłem raz, na
początku, w konsulacie
polskim z tą nadzieją, że
spotkam rodaków, ale w
konsulacie polskim nie
pracował żaden Polak. Nawet
konsul był Filipińczykiem.
Wrócił
ksiądz do Rzymu i…?
Dokończyłem
studia teologiczne i potem
już jako diakon przyjechałem
na rok tu, do Polski.
Następnie wróciłem do Rzymu
i miałem ponownie wyjechać
na Filipiny. Miałem tam
zostać formatorem. Gdy
generał zaproponował
Filipiny nie wahałem się
zostawić Polski.
Formatorem?
Czyli
zajmującym się w seminarium
formowaniem młodzieży w
powołaniu kapłańskim.
Jeszcze we Włoszech
ukończyłem roczny kursy
formacji zakonnej i
duchowości. Niestety śmierć
jednego z ojców pokrzyżowała
moje plany i na Filipiny nie
wyjechałem. Trafiłem do
parafii w Weronie.
Pracowałem tam przez cztery
lata jako wikary. Normalna
praca duszpasterska. Potem
generał wysłał mnie do
Meksyku. Znów czekała mnie
inna rzeczywistość niż ta
znana mi na Filipinach.
Meksykanie to naród bardzo
religijny, choć można
powiedzieć to taka
„religijność na własną
rękę”, wynikająca głównie z
analfabetyzmu i braku
kapłanów. Czczą tam Matkę
Boża, ale np. kontakt z
sakramentami jest bardzo
rzadki, wręcz sporadyczny,
okazjonalny.
Dominuje
tam tzw. religijność ludowa.
Tam gdzie ja byłem, na
Jukatanie, daleko od
centrum, jest wielu ludzi
niepiśmiennych i to młodych.
Była to wioska, która z
czasem rozrosła się w 60
tysięczne miasto. Przed
nami był tam tylko jeden
ksiądz, i to po wylewie,
sparaliżowany. Później było
nas tam trzech księży. Jeden
kościół i kaplica dojazdowa.
Było to duże wyzwanie.
Porozumiewaliście się po
hiszpańsku?
Tak, po hiszpańsku i
w języku Majów. Trudny
pierwszy rok spędziłem na
nauce języka hiszpańskiego,
ale okazuje się, że wiele
osób tam mówi w języku
Majów. Zdarzyło mi się
spotkać osoby, które mówią
tylko w tym języku.
To iloma językami
ksiądz włada?
Hiszpańskim,
angielskim, włoskim, trochę
filipińskim i dialektami
Majów.
A czy w
wioskach są szamani?
Sprawują jakiś rząd dusz nad
tamtejszymi ludźmi?
Są.
Oczywiście nie chodzą tam z
piórkami na głowie tylko
wyglądają normalnie, są
swoistymi, naturalnymi
liderami tamtych
społeczności. Z reguły
ludzie zwracają się do ich w
trudnościach, chorobach, gdy
ich coś gnębi. Z tego co
zaobserwowałem nie jest to
uciekanie się do sił
nadprzyrodzonych,
nieczystych. Szamani to z
reguły znachorzy, którzy
znają się głównie na
ziołolecznictwie. To
bardziej działalnie w
oparciu o znajomość praw
natury niż czarna magia.
Jak
przebiegała praca na
misjach, taka codzienna ?
Przy takiej dużej ilości
mieszkańców nie możliwe jest
ogarnięcie wszystkich
posługą duszpasterską.
Mieliśmy ponad 200.
katechetów – z reguły
młodych ludzi, którzy byli
specjalnie przygotowani do
prowadzenia katechezy. Z
reguły w soboty w 26.
ośrodkach, często zwyczajnie
pod drzewkiem, świeccy
uczyli religii a my,
kapłani, zajmowaliśmy się
formacją, odprawiali Msze
św., udzielali sakramentów.
Jakie
wspomnienia z tamtego okresu
najbardziej utkwiły księdzu
w pamięci?
Na pewno
bieda i to że wielu ludzi
nie potrafi pisać i czytać
były szokiem. Ze wszystkich
ślubów, których udzielałem
nie było takiego, żeby ktoś
z danej pary, bądź ze
świadków potrafił pisać.
Wiele dzieci tam nie jest w
ogóle zarejestrowanych -
formalnie nie istnieją. To
wielki dramatyczny problem.
Zdarzyło mi się widzieć
sytuacje, że dziecko było
chore a matka bała się iść
do szpitala, bo dziecko nie
miało papierów. System
socjalny w państwie jest
bardzo ułomny. Funkcjonuje
coś takiego jak handel
dziećmi. Nierzadko jest tak,
że kobieta, która urodziła
dziecko nie płaci
pielęgniarce za poród bo nie
ma pieniędzy, a ta nie
wystawia jej aktu urodzenia.
W ten sposób to działa.
Bardzo wielu rodziców
sprzedaje swoje dzieci. Za
200 euro można sobie kupić
legalnie dziecko z aktem
urodzenia. Za 800 zł można
po prostu kupić dziecko.
.
Obecnie
mieszka i pracuje ksiądz w
Brzozówce, wpada ksiądz do
rodzinnego Śmigna?
Oczywiście. Ksiądz Henryk,
tamtejszy rektor, zaprosił
mnie tam nawet na
rekolekcje. Nadal mam tam
rodzinę - mamę i braci,
widujemy się regularnie.
Żył ksiądz wśród tych
biednych Indian, widząc
tamtejsze rozwarstwienie
społeczne, i nagle wraca do
Polski, do zupełnie innych
ludzi, innego świata, jak
ksiądz się w tym odnajduje ?
Ja
mówię, że jestem misjonarzem
u siebie, a jednak musze się
ciągle uczyć. To nie ta sama
Polska i nie ta sama
Brzozówka, Śmigno, Lisia
Góra, które zostawiłem.
Łącznie poza krajem byłem 15
lat.
Czy ksiądz
nie czuje się odstawiony na
bok? Z misji trafił tu, do
małej parafii, w małej
miejscowości...
Nie, ktoś
kiedyś powiedział, że „Nie
jest ważne czy się buduje
katedrę, czy myje talerze -
robi się to dla Boga”.
Ryszard
Zaprzałka
(także w tygodniku Miasto i
Ludzie) |