Wołam
do was:
Idą
czasy groźniejsze od dni
Nabuchodonozora, który
wplótł was
W koła swoich wozów
wojennych!
Idą
czasy groźniejsze od dni
Tytusa, który pługami zaorał
popioły
na Morii!
Idą
czasy groźniejsze od dni
Inkwizycji, która zamieniła
was
w
gorejące kolumny!
Biada
wam, którzy mniemacie, że
bliski jest już dzień
wolności…
Roman Brandstaetter,
„Pokolenie ślepców”, 1935
Można by
powiedzieć: nic nowego.
Spotykamy się tutaj bowiem
ze zjawiskiem, które Edmund
Wierciński określa mianem
teatru architektonicznego,
czyli opartego o
architekturę wnętrz. Tyle,
że premiera „Dnia gniewu”
rozgrywa się nie w
refektarzu klasztornym – co
wydawało by się wymarzonym
miejscem - a w
architektonicznym wnętrzu
synagogi, a to musi wywołać
u wrażliwego na symbolikę
widza uczucie jakiejś
nadrealności, jakiejś
cudowności. Wyobraźnia
zaczyna pracować. Mimowolnie
przelatują przed oczami
płótna Chagalla. Jakiż
niepokój rodzi się w umyśle,
gdy uświadamiamy sobie, że
dramat Brandstaettera
rozgrywał się będzie w
chasydzkiej synagodze. I
wchodzisz… a na posadzce
odrestaurowanej synagogi
scena – zbite z desek podium
- na kształt krzyża. Czyżby
prowokacyjna instalacja? To
szokujące zderzenie
cywilizacji Christianitas i
symbolu krzyża z religią
praktycznej kabały, z
cywilizacją żydowską,
odkrywa w trakcie rozwoju
akcji głęboki sens, ukryty w
spektaklu i jest nie tylko
uprawnione, ale gra planową
i centralną rolę. Pozwala
dotrzeć widzowi do
teologicznej prawdy tego
dramatu.
Pomińmy
fenomen zderzenia kultur
pamiętając, że TNT to teatr
pogranicza, teatr
„bezdomny”, poniekąd „teatr
drogi”. Dziś jego
przestrzenią jest synagoga,
jutro może klasztorny
refektarz, a pojutrze coś
zgoła nieoczekiwanego.
Nieważne, czy to jest genius
loci, czy genialne
reżyserskie posunięcie.
Scena na planie krzyża jest
wkomponowana w spektakl,
wydaje się stanowić jego
fundament. A chasydzka
mentalność postaci Żyda - i
bez ścian synagogi -
pozostanie elementem gry
aktorskiej. Przejawia się
ona w charakterystycznym
języku, opartym na biblijnej
frazie, na żydowskim
biadoleniu, na tej
dojmującej jeremiadzie
Emanuela Blatta. A żebyśmy
lepiej kojarzyli postać –
autor czyni go synem cieśli,
stolarza, z niedużego
miasta, takiego jak Dąbrowa
Tarnowska, Tarnów, czy
Nazaret. Archetyp Blatta to
tarnowski przedwojenny
chałaciarz, jakich często
widywał Brandstaetter, idąc
w szabas do jednej z
tarnowskich bóżnic. Ten
pogardzany parch, gudłaj, ma
w bolesnej, prześmiewczej
parodii „cierniem
ukoronowania”, dostąpić
zaszczytu mesjańskich
cierpień. Nie tylko po to,
byśmy uprzytomnili sobie, że
galilejski Jehoszua - Syn
Boży, był Żydem. Jest
prawdopodobne, że autor
konwertyta, w osobie Blatta
przekazuje nam jakąś stronę
swojego mistycznego
doświadczenie, swoją via
negativa (drogę negatywną)
do Chrystusa. Bo: „Któż
uwierzy ludziom / pokonanym
przez Boga?” To pytanie z
Prologu „Pieśni o moim
Chrystusie” jest w wizerunku
Blatta. To „ogołocenie”,
wstąpienie do piekła,
otchłani, będące jego
udziałem, zmienia jego
samego, a pośrednio też
Borna, który ujrzał w tym
„parszywym Żydzie”
Chrystusa, którego się
wyparł.
Byłoby może
nadinterpetacją doszukiwać
się w trójkącie postaci,
jaki tworzą Blatt - Przeor
-Born, trzech teologicznych
dróg poszukiwania i dojścia
do Boga, ale jest to kuszący
pomysł; z pewnością do
sensownego zinterpretowania,
by via affirmativa i via
eminentiae wpisać w kolejne
postaci. Na taką bowiem
interpretację – świadomie
czy nieświadomie –
naprowadza nas zamysł
reżyserski zbudowania sceny
na planie krzyża,
przywołując rozmyślnie
budowniczych katedr.
Zobaczmy,
jaki efekt daje połączenie
pierwiastka wertykalnego z
horyzontalnym, którego
syntezą jest krzyż.
Pierwsza
scena. Na przeciwległych
ramionach krzyża stają Żyd
(wyznanie mojżeszowe) i
Przeor (katolik). Jakże
wiele to mówi. Spotkanie na
poziomie horyzontalnym
wyznawców Boga Abrahama,
Izaaka i Jakuba diametralnie
różnie pojmowanego. Takie
ustawienie aktorów, prosty
zabieg, a odsłania
skomplikowane relacje między
judaizmem a katolicyzmem.
Jest prawica i lewica;
personalizm – kolektywizm;
synagoga – kościół;
mistycyzm żydowski –
mistycyzm chrześcijański;
Bóg starotestamentalny i Bóg
miłosierny… itd. A gdy
zjawia się oficer SS Born,
reżyser nie licząc się z
didaskaliami autora,
wprowadza go na część
wertykalną „krzyża”,
przyziemną, chtoniczną. I tu
umiejscawia też rolę Panny
Chomin. Ta cześć sceny
(krzyża), ten „chtoniczny”
prostokąt należy do nich.
Koncepcja prosta i genialna,
ale perfekcyjnie odsłania
istotę tego misterium.
Miejsce na planie krzyża
określa istotę postaci. Jak
pojmujesz Boga, taki
tworzysz sobie obraz
człowieka - siebie i
bliźniego. Twoja teologia
przesądza o twojej
antropologii. Jak pisze
Jacques Maritain: „Wszystkie
nasze wartości zależą od
natury naszego Boga”. Od
tego, w jakiego Boga
wierzymy, bowiem człowiek ze
swej natury jest i będzie –
chcemy czy nie chcemy - homo
religiosus. Musi w coś
wierzyć, bo wiara jest
istotą człowieczeństwa. To
nie margines ludzkiej
kultury, to istota kultury.
Stąd biorą się zafałszowania
w sferze polityki, kultury…
itp. Ci, którzy odrzucają
Boga tworzą sobie fałszywych
bożków. Bogiem nazisty jest
Naród. A dla żyda: „Bóg
obojętnie patrzy na nasze
męczarnie. Usiadł w
kawiarni, zapalił cygaro. I
czytając gazetę, udaje, że
nic nie widzi”. To Bóg zła,
Bóg gnostycki bardziej niż
Jahwe. Nie miejsce tu na
przeprowadzenie adekwatnej
argumentacji, ile
kabalistycznego myślenia
jest w słowach Blatta. Warto
na marginesie zauważyć, że
autentyczność Tomasza A.
Żaka jako reżysera polega na
tym, że nie ucieka on w
gnozę, w teologię „profanum”,
w mistykę „świecką”, będącą
sprzecznością samą w sobie,
jaką reprezentował Jerzy
Grotowski.
Bardzo
przekonywująco, co warto w
tym miejscu nadmienić,
wcielił się w postać
Emanuela Blatta Andrzej
Król. Jakby odnalazł swoje
emploi. Świetna dykcja,
odpowiednio nastrojony
rejestr głosu,
charakterystyczny, i co
ważne, delikatny, bez
zbędnej przesady żydowski
zaśpiew. Naturalna
ekspresja. Czołobitność,
uniżoność, robactwo
ludzkiego jestestwa
zwijające nerwowo czapkę w
rękach, współgra tutaj z
resztką żydowskiej dumy.
Przekonująca jeremiada z
domieszką gorzkiego
szmoncesu. Kreowanie tej
charakterystycznej postaci w
tym dramacie wymaga – wydaje
mi się – oparcie się jednak
o iluzję, więc postulat
całkowitej naturalności jest
utopią. Aktor to zawsze dwie
dusze w jednym ciele. Ze
sposobu kreowania postaci
sądzę, że dusza Żyda, który
nienawidzi samego siebie,
zagrała pierwszoplanową
rolę. Czy przemienił się z
Żyda wierzącego w swoje
przeznaczenie, w swoje
fatum, swoje wybraństwo -
przekleństwo, w Żyda, który
ufa Bogu? Czy z Żyda
wierzącego, że materia jest
naczyniem zła, w którym
przechowywane było Boskie
miłosierdzie, i że w
skorupach tego naczynia,
które się rozbiło, są "iskry
świętości" - i kiedy
wszystkie iskry zostaną
wyłowione i wrócą do Boga,
nastąpi powrót Boskiego
porządku, nadejdzie czas
przyjścia Mesjasza -
przemienił się w Żyda
wierzącego, że Bóg już
przyszedł, objawił się jako
Miłość? Czy objawił się w
nim cierpiący Chrystus? Czy
dokonała się w jego grze
metanoja (egzogenna)? Myślę,
że ta kulminacyjna scena
nawrócenia Żyda i Niemca
jest teatralnie trudna do
oddania. Była przeze mnie
mało widoczna. (Jak zresztą
wszystkie grane w
„parterze”)
Zachwycał
niewątpliwie swą kreacją
roli Waltera Borna Maciej
Małysa. Ominął pułapki
nadmiernej spontaniczności.
Był zasadniczy, wierzący
bezkrytycznie w Trzecią
Rzeszę, dumny ze swojej
racjonalności, rzeczowości,
ufny bezgranicznie w
Ǖbermenscha, nadczłowieka,
oficera SS. Droga Borna jest
bardzo pouczająca. To
ciekawe egzemplum. Born
zwątpił w Boga, „który
zeszedł do (niego) z
biblijnych wersetów”, bo
zagradzał mu „drogę do
(jego) narodu.” Wysuwa
typowy i dzisiaj zarzut:
oskarża Boga Biblii, że
rzucił „na kolana” jego
„godność człowieczą”. I
wykrzykuje: „Zwątpiłem o
Nim, by uwierzyć w Niemcy!”
Można zamienić ten okrzyk na
socjalizm, na Marksa,
liberalizm… itp. Wybrał inną
religię, inny krzyż, nie
krzyż Chrystusa,te
szubienice cierpiących, ale
hakenkreuz, krzyż
zwycięzców. Zarzut rzucony
Bogu przez Borna jest z
gruntu fałszywy. Dlatego
Przeor odpowiada:
„Uwierzyłeś w czarne
szubienice”. Bóg – Naród, to
religia typowo chtoniczna,
materialny bożek; to
pogański Moloch, który żąda
ciągle ofiar. Nie ma w niej
miejsca na godność ludzką,
bo godność Narodu jest nad
nią. Deutschland über alles.
Panna Chomin
zarzuca Przeorowi
hipokryzję. Zwróćmy uwagę,
że Born nazwał Przeora nawet
„arcymistrzem obłudy”. Nie
są w stanie pojąć jego
wiary. Born ironizuje:
„Nadałbym ci chętnie tytuł
niebieskiego Doktora za tę
genialną zdolność, za
pomocą, której nawet
nienawiść oblekasz w piękny
kształt miłości. Zawsze
podziwiałem w tobie
umiejętność sprytnego maga…”
Ta (via eminentiae) „droga
uwznioślenia”, którą podąża
Przeor, jest dla nich
niewidoczna. Obydwoje widzą
tylko pozór, jakąś duchową
szarlatanerię u Przeora. A
wiąże się to z ich
przyziemnie pojmowanym
Bogiem. Jej do zbawienia
wystarczają perły, bowiem
bóg, w którego uwierzyła,
ukryty jest za parawanem
dobrobytu i splendoru: jak
mogłaby dostrzec swoją
przewrotność? Ubóstwo swej
duszy chce zrekompensować
zagrabionym darem wotywnym.
Iluż dziś szuka takiego
zbawienia myśląc, że
prowadzi do niego socjalizm,
a może bóg liberalizmu?
Trzeba przyznać, że
przekonywująco kreuje swoją
„religijność” mieszając ją z
seksapilem. Myli jej się
ciało, jako świątynia Boga,
z sanktuarium własnego Ja.
To jej ciało ma być bóstwem,
ponętną świątynią ego. Ono,
a nie gipsowa szyja Madonny
ma przywrócić blask perłom.
Sprzeda siebie i Żyda, bo
Bóg, którego nosi w swym
sercu, to w jej mniemaniu
niesprawiedliwy dziedzic,
któremu można coś skubnąć,
by wyrównać z nim rachunki
zysków i strat. Sądzi, że
jeżeli jej ciało można
kupić, to można kupić
wszystko. Świetna i
przekonująca psychologicznie
rola Agnieszki Rodzik.
Tomasz A. Żak
nie byłby sobą gdyby nie
wykorzystał okazji
rozegrania wątku
patriotycznego. Człowiek z
Podziemia – Karol Piotr
Zapała, zaprezentował się
znakomicie,
charakterystycznie. Mógłby
zagrać bez słów i byłby
rozszyfrowany, jako postać
partyzanckiego dowódcy, dla
którego największą
świętością jest Ojczyzna. W
tej sytuacji pytanie, co ma
być na pierwszym miejscu:
Bóg czy Ojczyzna, jest
interpolacją reżysera.
I scena
pośrodku krzyża. Scena
przemiany, katharsis.
Naprzeciw siebie twarzą w
twarz Blatt i Born, z boku
przyglądający się Przeor. W
tle chór, pełniący bardzo
istotną rolę oprawy
liturgicznej. Przeor w roli
duchowego przewodnika (przez
przykład swoich heroicznych
cnót) i Żyda Blatta i
nazisty Borna ma
niesłychanie trudne aktorsko
zadanie. Potwierdza to
stwierdzenie Jacques’a
Maritain’a, że „chrystianizm
nie ułatwia sztuki”.
Również, a może zwłaszcza
reżyserskiej. Uznanie dla
Reżysera, bowiem jest to
misterium i nie jest; jest
to spektakl, a jednak
misterium. (Na marginesie.
Jan Błoński pisał o
Grotowskim, że „przedstawia
zawsze to samo – śmierć
Chrystusa”. Dziesiątki lat
pracy w Laboratorium gnozy,
by uśmiercić Chrystusa i
zbawcą uczynić jego
gnostycznego brata. Typowe
religijne qui pro quo w tzw.
wysokiej sztuce.)
W rolę
Przeora wcielił się Janusz
Grzesz (Teatr Jednego
Rapsoda), nadając jej
bezkompromisową łagodność w
prowadzeniu postaci
przełożonego zakonu. W I
akcie warta do zauważenia
jest ciekawa scena kuszenia.
Born bada Przeora. Jest to
próba sił, a zarazem
szatańska intryga. Janusz
Grzesz gra jakby
przygnieciony nadmiarem
odpowiedzialności, co w tej
sytuacji scenicznej wydaje
się naturalne. Jest
dobrotliwy, lekko
przelękniony, lecz
uduchowiony. Ma być
partnerem do intelektualnych
dyskusji z wcielonym złem -
bestią Bornem, który
zafascynowany złem, chce
Przeorowi ukazać blask
władzy i siły, która go tak
upaja. Może bluźnić, może
ubiczować jakiegoś
obrzezanego Żyda, włożyć
koronę z drutu kolczastego
na jego głowę. Bawi się
okrucieństwem. A Przeor
powtarza za chórem w
milczeniu: „Choćby nawet
stanęły przeciw mnie /
Wszystkie wojska Baalfagora,
Nie zadrży moje serce, Bo
umocniłeś swój wzrok nade
mną, Święty rozdawco
miłości.” Jego mistyczną
siłą jest prawda o
ukrywającym się Bogu.
Myślę, że
przyczyna przejścia na
katolicyzm Romana
Brandstaettera odsłania się
w tym dramacie. W
„ogołoconym” Bogu, który
żebrze o miłość. Człowiek, w
swojej nieuświadomionej
małości, potrzebuje Boga
nawet mniej, niż Bóg
człowieka. A ukryty Bóg
zniża się do jego małości,
dając mu boski dar wolności.
Kocha go i nie chce
zniewalać swoją miłością.
Jest wszystkim, a udaje
nicość… Byłem nagi,
spragniony, głodny, chory, w
więzieniu… Bo: „Można kochać
/ I nie wiedzieć, czym jest
miłość” stwierdza
Brandstaetter w „Walce z
rybą skrzydlatą”. Można
cierpieć i nie rozumieć
misterium cierpienia. Blatt
to sprawiedliwy Hiob. I cóż
za absurd: musiałby
przebaczać Bogu, że uknuł
intrygę wspólnie z Szatanem
przeciw niemu. Nie szukaj
sprawiedliwości, wszak
wszelkie wargi kłamią.
Szukaj kogoś, kto cię
obdarzy hojniej, miarą
natłoczoną i utrzęsioną,
jaką może obdarza tylko
prawdziwa miłość. Nie
rozliczaj się z Bogiem.
Uwierz, że daje ze
szczodrości serca.
W tej sztuce,
jak zauważyłem, nie ma
przypadków, a gdy się jakiś
pojawia, zmienia się w swe
przeznaczenie. Odnajduje się
w syntezie, jak teza i
antyteza, jak w tym dziwnym
dramacie - oksymoronie… Oto
synagogalne misterium,
zagrane w małym
prowincjonalnym mieście,
stało się nieproporcjonalnie
wielkim i niezwykłym
wydarzeniem kulturalnym i
artystycznym.
Jan Maniak |