Reżyserka w
przezabawny i pełen anegdot sposób
opowiedziała zebranym o długotrwałym
procesie w wyniku którego „Małe
zbrodnie małżeńskie” zyskały swój
ostateczny kształt. O swojej
sympatii do Erica - Emmanuela
Schmitta, o uczuciu niedosytu po
obejrzeniu spektaklu o tym samym
tytule w jednym z warszawskich
teatrów, o własnej wizji na
przedstawienie historii pary: Lisy i
Gillesa , o satysfakcjonującej
współpracy z Gabrielą Kownacką i
Piotrem Dąbrowskim, a także o
problemach i zmianach w tekście
dramatu wynikających z konieczności
„odmłodzenia obsady”. Pani Ewa
Marcinkówna przyznała, że ten
eksperyment tylko ugruntował ją w
przeświadczeniu, że największą magią
teatru jest możliwość ukazania
jednej historii na wiele, tak
odmiennych i różnorodnych sposobów.
Reżyserka mówiła
również o początkach swojej
długoletniej przygody z teatrem, o
swoich pierwszych samodzielnych
krokach stawianych w „Grotesce”; o
współpracy z „Teatrem Solskiego” i
jego charyzmatycznym dyrektorem
Ryszardem Smożewskim przy tworzeniu
sceny poświęconej najmłodszym. O
swoim zamiłowaniu do reżyserowania
spektakli dla dzieci w nowy,
pozbawiony infantylności sposób; a
także o licznych sukcesach
międzynarodowych osiąganych wraz z
teatrem dla dzieci „Rabcio Zdrowotek”,
którego przez 3 lata była
dyrektorką, a później luźno z tą
znaną rabczańską sceną
współpracowała.
Pani Ewa Marcinkówna
przyznała, że największym jej
osiągnięciem, a zarazem spełnieniem
osobistych marzeń, było
przygotowanie we współpracy z
Rajmundem Strzeleckim „Wesela”
Stanisława Wyspiańskiego, w którym
wykorzystano 36 lalek, animowanych
przez czwórkę aktorów. Z dumą
podkreślając, że było to pierwsze i,
jak dotąd, jedyne lalkowe „Wesele” w
Polsce. Nieodżałowaną stratą jest
niewątpliwie fakt, że z przyczyn
losowych sztuka ta została bardzo
szybko zdjęta z afisza, nie będąc
uprzednio utrwaloną na żadnym z
nośników.
Reżyserka przyznała,
że sukces spektaklu uwarunkowany
jest umiejętnością współpracy
wszystkich osób w zespole, gdyż nie
tylko aktorzy i reżyser tworzą
przedstawienie, kluczową jest
również rola tych osób, o których
zazwyczaj się zapomina, na przykład
dźwiękowca czy operatora światła.
Na spotkaniu nie
obyło się oczywiście bez plotek i
anegdot z „rodzimego podwórka”. Na
przykład, czy możliwe jest
wystawienie adaptacji „Królewny
Śnieżki” ze znikomym udziałem
tytułowej królewny? Pani Ewa
Marcinkówna wraz z „Teatrem
Solskiego” udowodniła, że jak
najbardziej.
Niewątpliwą chlubą
dla Tarnowa powinno być to, że
posiada tak barwne i wybitne
osobowości. Reżyserka zresztą ani
przez chwilę nie kryła swojego
przywiązania do rodzinnego miasta,
czego najlepszym dowodem była
obecność na sali koleżanek z liceum
autorki.
Udaną puenta całego
spotkania było stwierdzenie, które
wysunął jeden ze słuchaczy (A. Król
animator grupy teatralnej jednego z
tarnowskich uniwersytetów III wieku
– przyp. red.), a z którym
reżyserka skwapliwie się zgodziła.
Fakt, że widownia dobrze się bawi
podczas spektaklu jest uwarunkowany
ciężką pracą reżysera. Najważniejsze
w tym wszystkich jest jednak to, by
sam reżyser również czerpał radość
ze swej pracy. Te dwa czynniki:
praca i zabawa są niejako gwarancją
sukcesu spektaklu. Następuję bowiem
wtedy sprzężenie zwrotne, informacja
wysyłana do widowni, zyskuję tam
akceptację, potwierdzenie i wraca do
swoich twórców.
I długo jeszcze po
zakończeniu tego bardzo udanego i
energetycznego spotkania
prowadzonego, jak zwykle z klasą,
przez Jerzego Świtka, wyjątkowo
liczni jego uczestnicy otaczali
bohaterkę wieczoru, kontynuując
„rozmowy niedokończone”… I tylko
żal, że z powodu postępującej
choroby oczu Pani Ewa Marcinkówna
zmuszona została do znaczącego
ograniczenia swojej artystycznej
aktywności.
Sabina Kufta |