Zacznijmy od
początku. Po wielu
miesiącach przygotowań, 15
lutego 2013 roku znalazłem
się w pięcioosobowym
składzie, który wyruszył na
podbój Ameryki Południowej.
Cel, jaki sobie postawiliśmy
był ambitny. Zamierzaliśmy w
niespełna 26 dni zdobyć dwa
najwyższe szczyty tego
kontynentu. Pierwszy z nich
to Ojos del Salado (6 893 m
n. p. m), najwyższy wulkan
świata położony w Chile,
oraz Aconcaqua położona w
Argentynie.
Po
blisko30-godzinnej podróży
dotarliśmy do Chile. Po
wypożyczeniu terenowego
samochodu w Copiapo
ruszyliśmy w kierunku
chilijskiego wulkanu Ojos de
Salado. Na pustyni Atacama,
na wysokości 4400 m n.p.m.,
założyliśmy pierwszy z
obozów aklimatyzacyjnych,
który miał być naszym domem
przez najbliższe siedem dni.
Niestety, już w drugim dniu
pobytu w obozie mój organizm
zaczął odmawiać
posłuszeństwa (wymioty,
gorączka 40,5 stopnia),
czego konsekwencją było
totalne odwodnienie. Piątej
nocy współtowarzysze
wyprawy, widząc mój
pogarszający się stan
zdrowia, podjęli decyzję, iż
niezbędna jest dla mnie
natychmiastowa pomoc
medyczna. W środku nocy,
górskimi drogami zwieziono
mnie 280 km w dół do
najbliższego szpitala
znajdującego się w Copiapo.
Żaden z miejscowych lekarzy
nie władał językiem
angielskim, korzystaliśmy
więc z tłumacza... google.
Po wykonanych badaniach
okazało się, iż nie jest tak
ze mną źle i jedyne co mi
dolega to ostre zapalenie
żołądka.
Po krótkiej naradzie z
pozostałymi uczestnikami
wyprawy postanowiliśmy
wspólnie powrócić do
pierwszego obozu. Nocna
podróż krętymi górskimi
drużkami przebiegała bardzo
spokojnie, aż do około 265.
kilometra. To właśnie tam
zdarzyło się coś, co
zaważyło na całej naszej
wyprawie…
Na wysokości około 4 500 m
n.p.m. samochód wpadł w
poślizg, dachował, a
następnie stoczył się w
blisko czterometrowy dół.
Sytuacja początkowo
wyglądała dramatycznie. Dwie
osoby (w tym ja) ranne, noc,
obniżająca się
temperatura... Musieliśmy
się rozdzielić.
Małżeństwo
lekarzy
- Edyta i Janusz - biorące
udział w wyprawie zostało ze
mną, a rodzeństwo
podróżników - Marta i Wojtek
- ruszyli w poszukiwaniu
pomocy.
W całym pechu mieliśmy
również trochę szczęścia,
ponieważ mój bagaż zawierał
ciepłą odzież, która wobec
drastycznego spadku
temperatury pozwoliła naszej
trójce przetrwać ciężką noc
na pustyni. W oczekiwaniu na
pomoc moja głowa broczyła
krwią. Modliłem się o
ocalenie do Matki Boskiej i
przysięgłem jej, iż jak się
wszystko uda to osobiście
złożę jej podziękowanie w
Fatimie. Nigdy nie zapomnę,
jak po upływie około 3,5-4
godzin Janusz krzyknął. -
Chyba jadą! To była
najpiękniejsza informacja
tej nocy.
Rodzeństwo, mimo wielkiego
wycieńczenia, zdołało
sprowadzić dla nas pomoc,
którą okazała się para
niemieckich wspinaczy. Po
przejechaniu w dół około 50
km natrafiliśmy na punkt
chilijskiej placówki
granicznej, jednak
pogranicznicy odmówili nam
pomocy i polecili zjeżdżać
samodzielnie jeszcze 215 km.
Wczesnym rankiem dotarliśmy
z powrotem do Copiapo, a w
konsekwencji do tego samego
szpitala, w którym byłem
hospitalizowany dwadzieścia
godzin wcześniej.
Po całodniowej
hospitalizacji, wszyscy
uczestnicy naszej wyprawy
wiedzieli już, że zdobywanie
dwóch najwyższych szczytów
Ameryki Południowej właśnie
się zakończyło.
Dochodząc do zdrowia,
kolejnych kilka dni
spędziliśmy w Copiapo w
podłym hostelu, w którym
okazałe szczury przechadzały
się dostojnie pod naszymi
oknami. Niezbędna okazała
się również wizyta w
miejscowym komisariacie,
gdzie wszczęto postępowanie
w związku z wypadkiem.
"Doktorstwo" podjęło
decyzję, iż opuszczają
przedwcześnie Chile i
wracają do Polski, aby w
normalnych warunkach
kontynuować leczenie
szpitalne, natomiast ja po
naradzie z rodzeństwem
postanowiłem pozostać w
Chile. Opracowaliśmy dalszy
plan podróży i wzdłuż Oceanu
Spokojnego ruszyliśmy w
kierunku stolicy Santiago de
Chile. Tam pierwsze kroki
skierowałem do kościoła, aby
podziękować Bogu za
ocalenie, natomiast kolejne
do szpitala, gdzie
ściągnięto szwy z mojej
głowy.
Wojtek, chcąc poprawić mój
humor, wiedział, że jestem
kibicem piłki nożnej,
zaproponował wizytę na
stadionie stołecznej drużyny
o nazwie Colo-Colo Santiago.
Miejscowe przewodniki podają
informację, iż jest to
najbardziej "ultrasowa"
drużyna, gdzie dla osób
"zewnętrznych" zaleca się na
meczach towarzystwo
zaprzyjaźnionego miejscowego
kibica. Na wypełnionym w
osiemdziesięciu procentach
stadionie bardzo szybko
zauważyłem, że oprawy
meczowe niewiele różnią się
od tych prezentowanych w
Europie.
Jedyną istotną różnicą jest
brak klubowych szali oraz
znikoma ilość flag. Mój
szalik w barwach Wisły i
Unii wzbudził nie lada
sensację i dopiero po meczu
dowiedziałem się, iż były na
nim barwy głównych rywali
Colo-Colo... Miejscowi
kibice próbowali nas lekko
"przesłuchiwać", jednak gdy
usłyszeli, że z Polski to
natychmiast pojawiały się
słowa uwielbienia dla Jana
Pawła II.
Kolejnego dnia ruszyliśmy
najdłuższą drogą świata,
czyli autostradą
panamerykańską na południe
Chile. Pokonując kolejne
kilometry podziwialiśmy
winnice ciągnące się setkami
kilometrów, szybko
zmieniający się klimat oraz
roślinność, która nieco
zaczynała przypominać mi
Polskę.
Po przejechaniu blisko dwóch
tysięcy kilometrów
dotarliśmy do pięknej wyspy
Chiloe, położonej na Oceanie
Spokojnym (największa wyspa
w Chile). Wyspa ta została
odkryta w roku 1567 przez
Hiszpanów, którzy nazwali ją
"Nową Galicją". Ślady
panowania Hiszpanów są
widoczne do dzisiaj. Szacuje
się, iż na wyspie żyje około
100 gatunków ptaków, wśród
których znajdują się również
pingwiny. Niestety, nie
mieliśmy na tyle szczęścia,
aby zobaczyć jakiegokolwiek
wieloryba, które tu ponoć
się czasami pojawiają. Na
osłodę znalazłem chwilowy
dostęp do internetu, a w nim
jakże miła informacja. Moja
ukochana Wisełka w
ćwierćfinale Pucharu Polski
pokonała u siebie
Jagiellonię Białystok 2:0.
Z Chiloe pojechaliśmy do
Puerto Mont, gdzie dołączył
do nas jeszcze jeden Polak -
Wojtek z Lublina. Nasz nowy
współtowarzysz kilka dni
wcześniej wycofał się ze
zdobywania Aconcaquy z uwagi
na fatalne prognozy pogody.
Kolejnego dnia, już w
czteroosobowym składzie,
pojechaliśmy w kierunku
studenckiego miasta Valdivia.
Po drodze zatrzymywaliśmy
się i podziwialiśmy cudowne,
krystalicznie czyste rzeki,
a na nich nieskończoną ilość
wodospadów i licznych
kaskad. Patrząc na to, co
wytworzyła tam natura, nie
mogłem oprzeć się wrażeniu,
jak to dobrze, że
"cywilizowany" człowiek nie
zdążył tu jeszcze nic
poprawić po Panu Bogu.
W Valdivii dołączył do nas
kolejny Polak - Daniel. Już
na samym początku
zaimponował mi, ponieważ,
jak się okazało, mieszka w
tym samym mieście co ja,
czyli w Tarnowie.
Już w pięcioosobowym
składzie kontynuowaliśmy
naszą podróż po Chile,
której kolejnym przystankiem
było miasteczko Pucon
położone w Andach
Patagońskich. Dzięki
sprzyjającej pogodzie
mogliśmy podziwiać czynny
wulkan Villarica (2847 m np
m). Co ciekawe, w miasteczku
znajdują się liczne znaki
wskazujące drogę ewakuacyjną
na wypadek uaktywnienia się
i erupcji wulkanu.
Bez większych przeszkód,
kilka dni później,
dotarliśmy z powrotem do
Santiago de Chile. Po
wjeździe do stolicy
zwróciliśmy uwagę na bardzo
dużą ilość policji, jaka
znajdowała się na ulicach.
Wtedy jeszcze nie
wiedzieliśmy, iż to nie
koniec naszych przygód w
Chile...
Z uwagi na fakt, iż rankiem
następnego dnia
wylatywaliśmy do Polski,
symbolicznym piwkiem
postanowiliśmy pożegnać
chilijską ziemię. Sącząc
pierwszy "browar" myślami
byłem gdzieś daleko, snując
plany, co będę robił po
powrocie do Polski. Oczyma
wyobraźni widziałem
zbliżający się spektakl pt.
"Scenariusz dla trzech
aktorów" (byłem jednym z
jego organizatorów),
martwiłem się, czy w
Tarnowie zdołamy sprzedać
600 biletów-cegiełek, z
których dochód w całości
miał zasilić konto nowo
budowanego hospicjum
Via Spei
w Tarnowie.
Moje dalsze rozmyślania
zostały brutalnie przerwane
przez dźwięk policyjnych
syren, a na przyległej do
pubu ulicy zauważyć można
było olbrzymie poruszenie.
Policyjna armatka wodna
znajdująca się na
opancerzonym wozie
zwiastować mogła tylko jedno
- kłopoty. Z miejscowych
kafejek wybiegała młodzież,
obrzucając policję
wszystkim, co znajdowało się
pod ręką.
Fruwające nad naszymi
głowami krzesła, szklanki i
butelki spowodowały naszą
ewakuację do wewnątrz
lokalu, gdzie z poziomu
pierwszego piętra
śledziliśmy przebieg
zamieszek. W jednej chwili
tętniąca życiem ulica
wyludniła się i zamieniona
została w pobojowisko, na
którym znajdowało się
mnóstwo potłuczonego szkła.
Po około godzinie, gdy
sytuacja na ulicy nieco się
uspokoiła szybkim krokiem
skierowaliśmy się w kierunku
naszego samochodu, aby
niezwłocznie opuścić
epicentrum wydarzeń.
Otaczający nas krajobraz
sugerował, iż przed chwilą
przeszła tędy wojna. Ktoś z
naszej ekipy nieśmiało na
głos pomyślał - "ciekawe jak
tam nasze autko?". Odpowiedź
na jego pytanie znaleźliśmy
już kilka minut później.
Nasz samochód był totalnie
zniszczony i pomalowany
farbą w jakieś
anarchistyczne hasła. Przez
chwilę byliśmy bohaterami
chilijskiej telewizji, a
dziennikarze prosili nas o
wywiady. Z uwagi na fakt, iż
Wojtek znał język
hiszpański, zaprezentował
przed kamerami polski punkt
widzenia tego, co nam się
przytrafiło w stolicy.
Konsekwencją tych wydarzeń
była... kolejna nasza wizyta
na chilijskim komisariacie.
Rankiem następnego dnia,
podczas pakowania na samolot
ktoś z nas włączył w
telewizji główne wydanie
porannych wiadomości a w
niej "gwiazdy" z Polski i
ich rozbity samochód.
Po blisko 26 dniach moja
chilijska przygoda
zakończyła się z powrotem w
Tarnowie i chyba, jak nigdy
dotąd, ucieszyłem się, z
powrotu do mojego kochanego
miasta. Gdy emocje opadną
zrobię
rachunek
sumienia
i zastanowię się, czy jestem
w stanie podjąć wyzwanie i
trzeci raz wyruszyć na
Aconcaquę.
Tymczasem w następną podróż
wybieram się już w lipcu do
Fatimy. Chcę tam podziękować
Matce Boskiej za ocalenie
nas wszystkich z wypadku.
Marcin
Skóra
(Gazeta
Krakowska)
|