„Straszliwy widok
przedstawiało
pobojowisko. Naprzód
zwały nie
wystrzelonej
amunicji wszelkiego
kalibru i każdej
broni. Wzdłuż
ścieżki górskiej –
bunkry, schroniska,
wysunięte punkty
opatrunkowe. Trupy
żołnierzy polskich i
niemieckich, czasami
splecione w ostatnim
śmiertelnym zwarciu.
Powietrze przesycone
wyziewami
rozkładających się
zwłok. Zbocza,
zwłaszcza od strony
mniejszego natężenia
ognia, tonęły w
powodzi czerwonych
maków. ” Generał
Anders był jednym z
wielu, którzy
opisali pobojowisko
na Monte Cassino.
Jako dowódca, a w
wielu przypadkach
przyjaciel i
„ojciec”, znał tych,
którzy spoczęli na
ukwieconym makami
wzgórzu. Pośród
wielu, którzy
przymaszerowali tu z
generałem z głębi
Związku
Radzieckiego, przez
kraje Azji,
Bliskiego Wschodu
był również
tarnowianin z
wyboru, Stefan
Büchner. |
Niedawno minęła
kolejna,69.rocznica
bitwy o Monte
Cassino. Bitwy,
która umożliwiła
wyparcie Niemców z
Włoch. I choć
również w tym
przypadku próbuje
się o udziale i roli
Polaków „zapomnieć”,
faktem jest, że nie
wiadomo, jak bez
naszych rodaków
potoczyłby się plan
marszu alianckich
oddziałów z południa
Włoch na Rzym.
Stefan Büchner,
wówczas kapral
podchorąży, z
generałem Andersem
przemaszerował cały
bojowy szlak. Na
jego początku miał
20 lat. Dwie dekady
wcześniej, w 1919
roku, przyszedł na
świat w stolicy
Galicji, we Lwowie.
Ojciec był
wojskowym, piastował
także stanowiska
urzędnicze. W dużej
mierze
zdeterminowało to
tryb życia rodziny,
zmuszając do
częstych
przeprowadzek. Tak
trafili do Brodów.
Na tę, zdawać by się
mogło, prowincję,
pierwsze bomby
niemieckie spadły 13
września, zaś 20
września mieszkańcy
zobaczyli
przesuwający się
ulicami miasteczka
pochód Armii
Czerwonej: „…na
plecach mieli worki,
karabiny często na
sznurkach, szli
ciężko i wolno…
kawaleria na koniach
zaniedbanych…
zamiast wodzów
trzymali w rękach
sznury…”.
Rodzina Büchnerów
znalazła się w
niebezpiecznym
położeniu. Nie
posiadając „chłopsko
-robotniczego”
rodowodu, ojciec
narażony był na
aresztowanie. Poza
tym walczył przecież
w wojnie
polsko-bolszewickiej
w 1920 roku… Udawało
się wiązać koniec z
końcem, ale
ostatecznie Stefan
Büchner, młody, w
„wieku poborowym”,
został przymusowo
wcielony do Armii
Czerwonej. „W
kamasze” poszedł
razem z kilkorgiem
przyjaciół i
znajomych.
Szczęśliwie już na
początku „kariery”
czerwonoarmistów
dowiedzieli się o
organizowanej na
terenie Związku
Radzieckiego przez
gen. Andersa Armii
Polskiej. Umowa
umową (ta zawarta
pomiędzy Polską, a
Sowietami), ale do
polskich szeregów
dostać się było
niezwykle trudno.
Sowieci nie
sprzyjali takim
posunięciom. Stefan
Büchner miał
szczęście. Napisana
przez niego prośba
została zaaprobowana
(„…Towarzyszu
majorze… wiemy że
tworzy się Armia
Polska w Sowieckim
Sojuzie, że mamy
prawo do niej
wstąpić…), a
następnie
przypadkowe
spotkanie znajomego
ze Lwowa, służącego
w punkcie
werbunkowym do armii
Andersa, dały
rezultat w postaci
przyjęcia do
6.DywizjiPiechoty„Lwów”.
Wędrówka Armii
Polskiej do wolności
była długa i pełna
przygód. Samo
dotarcie do Europy
nie oznaczało
zwycięstwa. Stefan
Büchner po czterech
latach wraz ze swymi
współtowarzyszami
dotarł pod Monte
Cassino.
Wzgórze to nie
imponuje wysokością,
ani nie wyróżniało
się stromizną. Leży
jednak w najwęższym
punkcie Półwyspu
Apenińskiego, gdzie
Niemcy stworzyli
linię, która
skutecznie
zatrzymywała pochód
aliantów na Rzym.
Monte Cassino
stanowiło w tej
linii pozycję
najlepiej umocnioną.
Na domiar tego
obsadzoną elitarnymi
oddziałami
niemieckich
jednostek
spadochronowych.
Kilka miesięcy
trwają próby
otworzenia tej drogi
– bez powodzenia.
Nie dają Amerykanie,
Nowozelandczycy,
Francuzi, Gurkhowie,
Nepalczycy... W
końcu pada rozkaz o
wykorzystaniu 3.
Dywizji Strzelców
Karpackich i 5.
Kresowej Dywizji
Piechoty. Na chwilę
przed rozpoczęciem
walki do żołnierzy
trafiają słowa
Andersa: „Żołnierze!
Kochani moi bracia i
dzieci! Nadeszła
chwila bitwy.
Zadanie, które nam
przypadło, rozsławi
imię żołnierza
polskiego. W
chwilach tych będą z
nami myśli i serca
całego narodu. Niech
lew mieszka w Waszym
sercu!”.
„Co
ci tak ręka do głowy
podskoczyła, to nie
ty, to on nie żyje.
Że co? Że to miało
być dla Ciebie? Nie
bądź zarozumiały, to
nie było dla ciebie!
To on szedł do tej
szczeliny, szedł
przez całe życie. I
doszedł. Twoja
szczelina, twój
wyrok jeszcze przed
tobą. Idziesz do
nich. Każdy idzie do
swojej szczeliny…”.
– tak pisał Büchner
o tym, co przeżył
walcząc o Monte
Cassino. Był
zwiadowcą. Trafił do
wąwozu zwanego
Inferno, gdzie wraz
z kilkoma innymi
ugasił pożar, który
obejmował skład
amunicji, blisko
1400 ton różnego
rodzaju pocisków i
ładunków
wybuchowych. W
końcu, 18 maja 1944
roku, około godziny
9.30 w ruiny
klasztoru wkraczają
patrole 12. Pułku
Ułanów. Nad Monte
Cassino łopocze
biało-czerwony
sztandar. Później
brytyjski
korespondent wojenny
notuje: „Polacy biją
się zacięcie,
dokonując prawie
nieprawdopodobnych
czynów…”, a
głównodowodzący
całej bitwy, generał
Alexander powie:
„Jeżeliby mi dano do
wyboru między
którymikolwiek
żołnierzami, których
bym chciał mieć pod
swoim dowództwem,
wybrałbym Was –
Polaków”. Stefan
Büchner po wojnie
postanowił wrócić do
Polski – do rodziny.
Pomógł mu ją
odnaleźć Czerwony
Krzyż. Swoich
bliskich znalazł w
niewielkim mieście
na południu kraju,
w... Tarnowie. Była
tutaj także jego
przedwojenna
narzeczona, z którą
wkrótce się pobrał,
na stałe wiążąc się
z Tarnowem.
Zmarłw2007roku.
Agata Żak
(Gazeta Krakowska) |