Zuzka

Patrycja Nowak pochodzi z Tarnowa. Jej rodzicami są znani ludzie tarnowskiej kultury: Grażyna Nowak to była wieloletnia wice dyrektor Tarnowskiego Teatru, zaś Krzysztof Nowak to ceniony dziennikarz i literat. Ich córka Patrycja to stała współpracowniczka telewizji TVN, autorka książki dla dzieci "Klątwa dżina", współautorka tekstu "Generacja" wystawianego w warszawskiej Akademii Teatralnej przez Piotra Łazarkiewicza. Prowadziła także krakowską redakcję "Aktivista" i jako dziennikarka współpracowała z takimi pismami jak "Ha!art", "Uroda", czy "Cosmopolitan". Ale Patrycja Nowak to przede wszystkim uznana scenarzystka: m.in. głośnego filmu „Nad życie” (2012) - inspirowanego biografią siatkarki Agaty Mróz, seriali paradokumentalnych „W 11. Wydział śledczy” (2004 – 2013), „Detektywi” (2005 – 2012), „Szpital” (2013), popularnego serialu fabularnego „Julia” (2011 – 2012). W ubiegłym roku ukazała się jej książka „Zuzka”, której fragmenty poniżej publikujemy. To historia niedzielnego spaceru 33-letniego mężczyzny z 11-letnią córką. To również historia miłosna dwojga zbuntowanych 17-latków, którzy dorastali na przełomie PRL-u i budzącego się kapitalizmu, a także kalejdoskop ludzi i relacji, z jakich tkany jest dzisiejszy świat, którego do końca nie rozumiemy, trochę się boimy, a usiłując go obłaskawić jesteśmy wzruszający, bezczelni i groteskowi.

 
„Zuzka” – fragmenty

***

Co można robić w parku po zmroku? Wszystko. Zwłaszcza, gdy wkoło buduje się dopiero co wywalczona demokracja, dorośli są zajęci jej przeżywaniem, a knajp w mieście wciąż jak na lekarstwo. Demokracja ta zrobiła już kilka pierwszych kroków, na przykład wyremontowała wszystkie zepsute huśtawki i zjeżdżalnie. Fantastycznie się zjeżdża, będąc osobą w przeddzień pełnoletności, ze zjeżdżalni, która w dzieciństwie była przerażająca, a na którą matka wpychała małego człowieczka zdziwiona, że przecież innym dzieciom się podoba. Teraz ojciec Zuzki, bez cienia lęku, choć z pewną ekscytacją, wspinał się po drabince na sam szczyt i hajdaaa, w dół ślizgiem. Za nim przyciężkawa pancura o czerwonych włosach.

Ponadto na placu zabaw, kiedy się schowasz w domku baby jagi, możesz kirać klej, palić trawę i pić cokolwiek chcesz z gwinta. Oni akurat pili jabcoka. Tanie wina to był wtedy bardzo ważny element życia towarzyskiego.

Nawet bardziej, niż jeden wspólny papieros. Kiedy jabcok krążył wkoło, tworzyła się prawdziwa wspólnota, niezależnie, ile osób stało w takim kręgu. Były różne: „Byk”, „Karo”, „Kier”, „Wino”, „Malinowe cyco”, „Kwiat jabłoni”, „Zemsta teściowej”, „New Bara Bara”, „Odlot 2”, „Pokusa”, „Łzy sołtysa”, „Rambo”, „Mustang” i wiele, wiele innych. Etykietki się kolekcjonowało. A jedna dziewczyna kolekcjonowała nawet plastikowe korki po winie. Choć w sumie niczym się od siebie nie różniły.

I wcale nie było tak, że z każdym łykiem ta dziewczyna podobała się tacie Zuzki coraz bardziej. Przeciwnie, im bardziej się upijał, tym bardziej zapominał o jej biuście, a jej bezwstydne bekanie powodowało, że raczej zaczynał brać ją za jednego ze swoich kumpli. W ciemnościach nawet była do jednego podobna.

- Ty, Smoła – masz szluga? – wybełkotał.

- Nie jestem Smoła, idioto – odparła mama Zuzki.

I zaczęła się śmiać niepohamowanym, zaskakująco dziewczęcym śmiechem. To było zaraźliwe. Tata też zaczął się śmiać, chichrać, tarzać po trawie. Do łez, do ślinotoku, do bólu brzucha. Ona już ledwo kwiczała, nie miała siły, ale nie mogła przestać.

- No i co się tak śmiejesz, Smoła?!

Dopiero potem, kiedy już stali się nierozłączni jak Flip i Flap, zauważył, że jest kobietą. Do tamtej pory nie zastanawiał się nad tym. Toczyli spory o kinie, książkach i ludziach. Z nikim nie rozmawiało mu się w tak fascynujący sposób. Darł łacha z jej buntu, bo przyznała się, że ma ojca za granicą, a matka jest właścicielką pierwszego eleganckiego butiku w mieście. Ale imponowała mu znajomością języków. I nawet dał jej się trochę wciągnąć w tę całą punkową ideologię, robił sobie czasem z długich włosów irokeza i wkładał rumuny na nogi.  Lepiej wtedy razem wyglądali.

Pewnego dnia szli ulicą bez celu, kiedy nagle ona stanęła jak wryta.

-  Co jest?

Wymownie pokazała kobietę w średnim wieku. Wysiadała z autobusu.

- Ale co? – nie zrozumiał tata Zuzki.

- No kurde, ma niezłą kieckę! – wyjaśniła poirytowana mama.

Tata spojrzał na mamę zdumiony. Nagle zdał sobie sprawę, że ta czerwonowłosa pancura musiała choć raz w życiu mieć na sobie sukienkę. Przynajmniej do komunii. I było to tak absurdalne, że zaczął się na głos śmiać.

- No co?! – popatrzyła podejrzliwie. – Mnie też się chyba może podobać fajny ciuch?!

Ojciec Zuzki ryknął jeszcze mocniejszym śmiechem. A więc ona z aureolą z wianka sztucznych kwiatów, w koronkowych rękawiczkach, długiej śnieżnej sukni królewny, przyjmująca komunię świętą. Z pobożnie złożonymi dłońmi i wysuniętym regulaminowo językiem. Zwijał się ze śmiechu, a ona nie wiedziała dlaczego. Szturchnęła go raz, potem drugi, wreszcie popchnęła. Upadł na chodnik i zaczął jeszcze zapalczywiej tarzać się i ryczeć. A śmiech, jak wiadomo, jest zaraźliwy, więc sama zaczęła się krztusić. On złapał ją za nogę i nie chciał puścić. Usiłowała się uwolnić, lecz bez skutku, w końcu runęła na ziemię, wprost na niego. Okazało się, że ładnie pachnie, ma długie rzęsy i słodki landrynkowy oddech. To wtedy pierwszy raz spisała ich policja.

***

Myślał o niej i nie myślał wcale. Czasem po prostu łapał się na tym, że ciągle ma ją w głowie. Rozpanoszyła się w jakimś zakamarku jego mózgu jak rak. Towarzyszyła mu nawet, kiedy kupował prezerwatywy, żeby przelecieć jakąś przypadkową laskę. Gdy z kolejną dziewczyną kupował koszulę, myślał, że ona wybrałaby całkiem inną. Jego kobiety. Były zawsze do niej niepodobne. Były jej rewersami. Nie robił tego specjalnie. Wybierał rewersy, a potem niezmiennie czuł się rozczarowany, że nie są awersem. Kiedy ich skóra pachniała całkiem inaczej, kiedy kupowały kompletnie inne kosmetyki i kładły je na jej półce, w całkiem nie taki sam sposób, kiedy robiły gulasz, którego ona nie znosiła i wymagały od niego, żeby zjadł do wylizania talerza i kiedy potem podawały deser, widział w nich swoją matkę, teściową, widział wszystkie kobiety-koszmary, ale nie widział jej. Ona była innym koszmarem, tym najgorszym, za którym się tęskni zawsze i którego nigdy niczym nie da się zastąpić.

Nienawidził jej. Nigdy się przed sobą nie przyznał, bo nie lubił źle myśleć o ludziach, ale tak właśnie było. To, co zrobiła, zniszczyło go na kilka lat. Nie jadł, nie pił, nie oddychał, a przynajmniej sobie tego nie przypomina. Nagle ocknął się i było trzy lata później, a on siedział w McDonald’sie  z trzyletnią córką. Dosiadła się do nich wtedy ta miła dziewczyna i jakoś tak się samo stało, że zamieszkała z nimi, zaczęła prać, prasować, gotować, a on nie miał siły jej powiedzieć, żeby sobie już poszła.

Sama odeszła. Nie mogła znieść jego milczenia i tego, że czasem nazywał ją innym imieniem. Znowu był sam z dzieckiem.

Potem poszło lawinowo. Przychodziły, a on je wyrzucał. A one albo wracały, albo przychodziły inne. Czuł się jak frontman, skaczący z brzegu sceny na falujący tłum, który unosi go na swoich ramionach, podaje z rąk do rąk. A on jest zbyt oszołomiony, by panować nad sytuacją, poddaje się bezwiednie, i gapi  w szybujące nad nim surrealistyczne niebo. Żadnej z nich nie kochał. Postanowił zresztą, że żadnej nie pokocha. I nie było trudno tego dotrzymać. Najbardziej bał się jednego. Że wcale nie byli sobie pisani, że ona nie była tą jedyną, tym puzzlem pasującym jak ulał, który uległ poważnemu zniszczeniu. Jeśli nie była tą jedyną, to po co to wszystko było?

***

W tym czasie wujek Zuzanny próbował korzystać z możliwości, jakie niósł ze sobą wczesny kapitalizm.

- Ma pan „Dirty dancing”?

- Ale z kina nagrywany. Z niemieckim dubbingiem. Słabo trochę widać.

- Ale po ile?

- Trzy złote.

- Ale coś widać?

- Jak się mniej więcej zna film, to nie przeszkadza. Ostatni taniec widać całkowicie bez zakłóceń.

- Daj pan.

Wujek Zuzy wyjął kasetę z „Wirującym seksem”, znalezioną w jednym z kilku pudeł, leżących na rozkładanym łóżku polowym, spakował w niemiłosiernie zużyte pudełko Sony, i podał klientowi. Z rączki do rączki.

To był wielki plac nieopodal kościoła. Lekko pochylony teren. Gdy stało się w najwyższym miejscu, widać było rozpościerające się od siatki do siatki, ciasno stłoczone stragany, namioty, „szczęki”, łóżka polowe, a nawet stoiska naziemne na pałatkach. Handlowano wszystkim. Firmowo wytarte dżinsy (kogo nie było stać, kupował zwykłe teksasy i prał z pumeksem w pralce), tureckie swetry, podróbki sportowego obuwia, katany, psy, króliki, koty, wyciskarki do czosnku, nieaktualne kolorowe magazyny dla pań, radia samochodowe, słuchawki do walkmanów, obrusy, co się nie plamią, pirackie kasety magnetofonowe i oczywiście, na samym dole, niedaleko wejścia – spiratowane zagraniczne filmy na kasetach video.

Było ich około dziesięciu. Sami faceci, głównie młodzi, w wieku wujka Zuzki. Ubrani w dżinsy, katany i podróbki adidasów, zakupione po kosztach od zaprzyjaźnionych straganiarzy. Wujek się wyróżniał – miał długie włosy, koszulkę Slayera i spodnie-gumki w czarnym kolorze Na to czarna skóra. Przez ten wygląd starsi klienci i kobiety czasem woleli kupować u tamtych.

Kiedy po placu szedł szmer „idą” wujek sprawnym ruchem wkładał pudła z kasetami do toreb podróżnych, brał łóżko polowe pod pachę i zaczynał spacerować. Policja za spacerowanie mogła mu co najwyżej skoczyć. Zresztą policja nie pchała się do likwidowania interesu, patrolowała, bo ją zwierzchnicy wysłali. Ciągle nie była wtedy dojrzała, niedawno jeszcze była milicją i wciąż od tych zmian kręciło jej się w głowie.

Tata i mama Zuzki często odwiedzali wujka na placu. Wchodzili, trzymając się za ręce. Wyglądali jak dwie papużki faliste. Często wraz z nimi na plac wlewał się tłum wylany prosto z kościoła. Odświętny, w spódnicach i lakierkach.

Tata kupił tam kiedyś mamie żywego kurczaczka. Pisklę otrzymało imię Wezuwiusz. Mieszkało w tekturowym pudle i mama non stop świeciła na nie biurową lampką, przez co sama nie miała się przy czym uczyć.

Koleżanki pozazdrościły mamie żółciutkiego pupila i w następną niedzielę pokupowały sobie kurczaków. Każda miała obok biurka karton z kurczakiem.

Kurczaki dużo srały, a wkrótce zamieniły się w kury. Co tu począć ze stadem kur? Część z nich matki upichciły na obiad. Inne matki powyrzucały biedne stworzenia na osiedle albo poodwoziły pupili do rodziny na wieś.

Tylko Wezuwiuszowi się upiekło. Pozostał z mamą Zuzki aż do swojej rychłej śmierci pod kołami samochodu. Mama była szlachetna. Wzięła go pięknego i młodego, cieszyła się jego milusią powierzchownością i choćby z wdzięczności za te chwile, nie potrafiła się go pozbyć. Otoczyła kurę należytą opieką. Mama Zuzki z tatą spacerowali z nią po okolicy i nic sobie nie robili z dziwnych spojrzeń.

***

Pradziadek Leon uważał, że nie ma niczego dziwnego w krojeniu szczurów i wyrabianiu z nimi dziwnych rzeczy, bo widać tak musi być, że niektóre szczury są do tego stworzone. Gorzej, gdyby ktoś na przykład postanowił eksperymentować na Reksiu. Tego pradziadek Leon by nie zniósł, bo uwielbiał psa Reksia. Co wieczór zasiadał przed plazmą w porze wieczorynki i nikt nie mógł mu wtedy przeszkadzać.

Najlepiej było, jeśli leciała akurat jakaś starodawna dobranocka z PRL-u. Pradziadek zagłębiał się w fotel i z błogą miną. Kiwając głową, dopowiadając, co bohater powinien teraz zrobić, na co uważać i czego nie spartaczyć, dyrygował przebiegiem zdarzeń. Ale kiedy telewizja puszczała którąś z tych swoich bezdennie głupich nowoczesnych bajek, dziadek się wściekał. Wyłączał telewizor i wychodził z pokoju, wiedząc, że ma zepsuty cały wieczór i noc, bo co mu się będzie śniło bez Reksia albo Bolka i Lolka? Potem jednak zawracał, włączał na powrót telewizor i wpatrywał się z zaciśniętymi wargami w dziwne, pokraczne roboty, obrzydliwe rysunkowe stwory, wredne i niewychowane, plujące, klnące i walczące bez jakiegokolwiek powodu z kim popadnie. Reksio działa zawsze w słusznej sprawie, w obronie słabszych i w dodatku tak, by mimo wszystko jak najmniej skrzywdzić przeciwnika, ale dać mu nauczkę.

- Teraz bajki są do dupy – mówił Leon i wyłączał ostatecznie telewizor.

            Pradziadek Leon miał generalny problem z telewizją. Nie potrafił zupełnie pojąć, jaki kretyn wpadł na to, by założyć kanał, na którym bez przerwy, dwadzieścia cztery godziny na dobę, gada się o pogodzie. Analizuje ją na wszelkie możliwe sposoby, zamiast po prostu w krótkich żołnierskich słowach poinformować obywateli, czy w końcu będzie lało, czy nie. A szczytem dziwactwa wydawał się dziadkowi Leonowi kanał w całości poświęcony odkurzaniu. Baba odkurza i odkurza, demonstruje, jak ten odkurzacz, bardzo tani na raty, strasznie dobrze odkurza. A potem ta pani przestaje odkurzać i zaczyna kroić. Wszystko kroi tymi nożami strasznie drogimi, ale niezawodnymi. No ileż można pokazywać, jak baba kroi i odkurza?! I czy jest na świecie taki wariat, który to cały czas ogląda?

 Poza tym wkurzało dziadka Leona strasznie, że puszczają w telewizji w kółko to samo, więc zazwyczaj oglądał programy ze ściszonym głosem.

- Po co mam niby tego słuchać, jak ja wiem, co oni powiedzą?

            I faktycznie wiedział. Czasem dlatego, że na Wielkanoc znowu puszczali „Kevina samego w domu”, a czasem dlatego, że po prostu wszystko stało się dla pradziadka, który miał osiemdziesiąt pięć lat, boleśnie przewidywalne. Nawet jeśli oglądał najnowsze wiadomości, nie musiał słuchać, by wiedzieć, o jakich to tragicznych wydarzeniach mijającego dnia informował spiker i jak bardzo są one nieważne, kiedy ma się tyle lat, co Leon. Na pewno są mniej ważne i pouczające, niż przygoda, która tuż przed wiadomościami przydarzyła się Reksiowi.

***

Szczególnie, gdy są u jego matki, ojciec Zuzki zastanawia się, jak to możliwe, że przyszedł czas i wyrwał z korzeniami wartburga, kolorową wodę w woreczku, i wszystkie inne gadżety poprzedniej epoki. Patrzy codziennie na swoją córkę i nie może się nadziwić, jak ona ma inaczej. I żeby tak nie zostało nic z tego co było? Nie, nie, nie, to nie nostalgia, on za tamtym nie tęskni. On szuka po prostu, gdzie się podziewa to, czego nie ma. No, taki naiwny jest, że się zastanawia, gdzie się to wszystko podziało. Ktoś bezwiednie, że ani się obejrzał, zabrał coś, co miało być niemym świadkiem jego dorosłego życia. A tymczasem nic się jego drodze nie przygląda, bo zmieniły się ulice, domy, skwery, ludzie, nawet jego dom rodzinny nie istnieje, bo matka zamieniła mieszkanie w wielkiej płycie na przytulny domek z ogródkiem. Nikt nie zachował nietkniętego na pamiątkę jego pokoju z plakatami Iron Maiden. Dlatego, gdy czasem odnajdzie trop dawnego, szokuje go to. Zbiera okruszki, zmiata do puzderka, chowa pod poduszkę i przegląda nocami, jak szczeniak.

***

Czy myśmy kiedyś naprawdę się spotkali? Myśli tych dwojga niespodziewanie się splatają, gdy tymczasem w białym mieszkaniu narasta krępująca cisza. Czy naprawdę to ty byłaś tą dziewczyną z czerwonymi włosami? A ty tym bezczelnym chłopakiem z nieodłącznym papierosem, od którego pożółkły ci palce? Czy to możliwe, że istniał tamten czas, kiedy nie było tych wszystkich bankomatów, kart płatniczych i telefonów komórkowych? Kiedy musieliśmy tłumaczyć się rodzicom, czemu wracamy nad ranem i śmierdzimy tanim winem? Kiedy w poświacie księżyca huśtaliśmy się na huśtawce, ciągnąc łyk za łykiem i wydawało nam się, że nikt przed nami nie był tak wolny i nikt po nas już nie będzie? Czy faktycznie wpinaliśmy w porozciągane swetry agrafki, a nasi znajomi kolekcjonowali puste puszki po piwie, bo to było bardziej dorosłe od  historyjek z donaldów? Czy czytaliśmy sobie nawzajem Stachurę i wydawało nam się, że kto jak kto, ale my nie jesteśmy egzaltowani? I że nikt nas nie zniewoli, bo już my przejrzeliśmy to życie i z nami się temu życiu na pewno nie uda?

On jest spokojny, pamięta, bo wszystko wracało do niego każdej nocy w każdym śnie, na złość, by go krępować, przypominać, jesteś sentymentalny, czekasz, sam nie wiesz na co. Dla niej to szok,  właśnie dogoniła ją wielka, pędząca kula, której nie sposób uciec. W zasadzie nie patrzy na nic, tylko na jego usta, spuchnięte i przesadnie czerwone, jakby malował się ukradkiem koralową szminką. Zawsze takie miał i właśnie to jest szokujące. Te usta zdradzają, że to wszystko było naprawdę.

***

Sport to zdrowie. Na nowoczesnej siłowni z klimatyzacją i zamykanymi na kod szafkami, rząd za rzędem, ramię w ramię ćwiczą. Biegają na bieżniach, spinningują na rowerach, podnoszą sztangi pod okiem osobistych trenerów, pocą się na stepperach i grzeją w saunach lub chłodzą w basenach. Biegnąc, oglądają w swoim osobistym telewizorku kanał modowy. Albo patrzą przez wielką szybę na drzewa, które okalają siłownię. Wtedy łatwiej sobie wyobrazić, że się naprawdę biegnie, tylko nie ma tych zgniłych liści pod nogami i tego skrobania w gardle od zimnego powietrza. Włosy nie zachodzą wilgocią i nie zabłądzi się w strasznym lesie. To dużo lepsze bieganie. Bardziej prawdziwe. Można kontrolować puls i ile kilometrów się już przebiegło. Czują się naprawdę dobrze. Co więcej, są szczęśliwi. Endorfiny, jasne, że endorfiny. Są szczęśliwi.  Nie myślą, nie dumają, nie kalkulują. Jakieś to dziwne, że pół godziny na bieżni może dać taki euforyczny stan.

***

Ja to żałuję, że nigdy nie grałem w filmie. A miałem dryg! – stwierdził dziadek Leon. - Po wojnie, mieszkaliśmy z babcią w biednych warunkach, o ho ho, ale było wesoło! Orkiestry grały co sobota, co niedziela kino wyświetlali pod chmurką, przedszkole się organizowało, były takie panie, co się dziećmi zajmowały, jak rodzice szli tańczyć. A babka to kino lubiła strasznie, uuuuu, strasznie. I chodziła z tą swoją koleżanką Ceśką ciągle do kina, nie tylko nawet w niedzielę! I raz jak wracały po nocy to je zaczęli pijani żołnierze gonić.  Babka zmachana do domu wpadła. Ledwo im uciekła. Oooooo, jak ja się zdenerwowałem! Moją żonę gonić?! Kolta miałem za piecem, to kolta za pasek, na siebie prochowiec, postawiłem kołnierz i na rower, hajda! Ale myślę, nie! I hejże po szufladach szukać, aż znalazłem bokobrody i wąsy. Do przyklejania. No i heja sobie przyklejać te wąsiska i te bokobrody, bo to były prawdziwe takie sztuczne. Na łeb kapelusz i jazda! Szukałem ich pół nocy, tych ochlejmordów! Ale się pochowali, pewnie do jednostki zdążyli wrócić, na swoje szczęście, bo bym ich trachnął z kolta, nawet bym się nie zastanawiał! No ale taki byłem przebrany, że jak wróciłem nad ranem to babka pisku narobiła uuuu! Przewrażliwiona już była, myślała, że obcy. Taki miałem talent aktorski.

Dwa dni później umarł.

***

Patrycja Nowak

Projekt okładki: Anna Nowacka

 

 

 tarnowski kurier kulturalny   tarnowski kurier kulturalny    tarnowski kurier kulturalny    tarnowski kurier kulturalny    tarnowski kurier kulturalny     tarnowski kurier kulturalny    tarnowski kurier kulturalny